poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Piesoo w Livignoo

Pogubiła buty, pogubiła skarpetki, rękawiczki i to dopiero początek. Mózg dopiero zgubi, ale o tym za chwilę. Godz. 23:00 spod hotelu Wrocław wyrusza ekypa Snow Naciąg w mega autokarze marki Tottem. Na czoło korowodu wysłano Destiny's Child w Fabilusie: Beyonce (Hilde Pancernik of course), Kelly Rowland (Ola Piesioo) oraz Michell (Michell can you handle this Miśka). Tercet już na granicy polsko-czeskiej zyskał przewagę czasową 1,5 godziny nad Tottemem, między innymi dzięki Halskiemu, który let's say zapoczątkował początek plagi rota wirusowej. Od tej pory grypa pożygowo-durchwalowa będzie z nami wszędzie. Jak można się domyślić, tak na prawdę zaczęło się wszystko od sławnego z luźnego odbytu kota Bereta, to jednak oczywiste więc się nie rozpisuję. Kolejnych porcji opóźnienia dorobił się Tottem poprzez MOLe (Masters of Logistics - kierowcy co się gubili z gpsem i mapą na kolanach na drodze bez ausfahrtów). Ale to nic, po 25 godzinach w końcu dojechali szczęśliwie do Livigno. Na szczęście sklepy były jeszcze otwarte i można było się napić. Alkoholu oczywiście. No i zaczęło się.

Pierwszy poranek jak i każdy kolejny był bardzo ciężki. Nogi raz z kamienia, raz z waty (wata nie oznacza, że lżej). Powoli zaczęła dopadać mnie martwica mózgu, z każdym dniem bardziej. Na stok jakoś wszyscy docierali, zwykle w wielkich bólach. No może prawie wszyscy, prawie zawsze. Pomagała pogoda, najlepsza na świecie i super wypas warunki więc po chwili bólom cierpieniom mówiło się nara. Co ciekawe, poziom prowadzonych dialogów był gorszy przed południem niż po wypiciu flaszki whiskey na głowę, a to wiele mówi. Co do ilości litrów % wypitych na tym wyjeździe - chciałabym żeby ktoś to kiedyś podliczył. Myślę, że zaskoczyłabym samą siebie. Tak czy owak przodował w tym względzie na pewno Sewcio Lenor Cocolino. Nie do pobicia. Belive me. He's BIG!
Durnych pomysłów i sytuacji nie brakowało. Wymienię niektóre: Np. Bucz, który zrobił whop whop z 4 metrowych schodów i zrobił sobie kuku z barkiem dnia drugiego, oznaczało to jedynie koniec zabawy na desce do końca wyjazdu. Dzięki temu jednak Aga z wypadającym dyskiem miała towarzystwo. Wyrzucili nas też ze ski busa za śpiewanie głupich piosenek. Apres ski było super! Piwko z podbitym okiem. Anna i ja: picie wódy z gwinta i zapijanie jej wodą z wodopoju dla kozy, bo "na trzeźwo to nie sztuka". Łażenie po Livigno w piżamie o 4 rano, wężykiem (Tequila day), nie wiem po co, picie whiskey na dachu, ale za to bezpiecznie, bo w kasku. Picie rumu 80% i popijanie wodą z kranu. Przyznaję się do współudziału w dokonaniu niezamierzonego demydżu na gramofonie Kuby Sześciana. Do tej pory mi głupio. A no i najlepszy dzień w życiu posła Didoocha. Zapierdzielanie po Livigno samochodem z pijanymi włochami najszybciej jak się da. I Halski co na wszystkim siada. I Fuoix jest super! I dużo innych głupich śmiesznych rzeczy. Zdecydowanie czuję się uboższa o spore zasoby umysłowe. Nie wiem jak Ola może teraz borować zęby. Nie wiem co robi Ziemniak od czerstwych dowcipów, ale też bym mu nie ufała.

Długo by wymieniać. Na szczęście poza Buczem nikt nie nabawił się żadnych poważnych kontuzji. Po tym wyjeździe ja co najwyżej nabawiłam się wstrętu do coli. Mam nadzieję, że nikt nie każe mi jej pić w najbliższym czasie bo się pożygam.


Wielka piątka dla Szefika i Domino za organizację całej zabawy i ogarnięcie tej brygady krnąbrnych, nieznośnych dzieci.
Zaraz dostane pojazd, że post za krótki. Z martwicą mózgu nie da rady żeby był dłuższy, a Em sorry. W każdym razie było super super super fajnie, kto nie był ten trąba i niech się zrehabilituje za rok.


Ps. Ziemnak czekam na komcia. Pozdro!

2 komentarze:

  1. i'm shocked we did handle this:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie z całej opowieści najbardziej urzekło bezpieczne picie w kasku ;) Jest mniejszy kac? wypróbujemy ;D

    OdpowiedzUsuń