Nic mnie tak nie śmieszy jak głupie ruchy kończyn górnych. Wczoraj na kacu słuchaliśmy hitów z jutjuba, a jednym z nich był właśnie Walk like an egyptian. Doprowadził mnie do spazmów śmiechu ten oto fantastyczny klip:
Ponieważ sobota jest już tradycyjnie kacowa, zwykle jest głupia. Wczoraj nie było inaczej. Całą czwórka (Pancernik, Gunther i Piwki)wstaliśmy o 14:00 zjedliśmy śniadanie o 15:00, a przez resztę dnia leżeliśmy do góry brzuchami pod kocami oglądając "jaka to melodiaaaaaa?". Potem zglodnieliśmy i pojechaliśmy na kebaba. Gutek miał kebaba obiecanego na urodziny.
100 lat mojemu chłopakowi Gutherowi i miliona dobrych kebabów z wołu życzę!
Pięknie było.
Rozwiązaliśmy też zagadkę: czy da się zrobić siku w trakcie erekcji? Doszliśmy, że się da.
O piątku nie wspominam, bo wstyd. A chciałam tylko pójść do kina.
Kamil, sam jesteś nic się nie dzieje.
tego bloga wyeksportowalem z gunther-und-hilde.blogspot.com i jest dość skrupulatnym opisem 4 dobrych lat mojego zycia, z reszta nie tylko mojego bo współbohaterem jest jeszcze jedna pani. to blog o dobrym związku, którego już nie ma, zajebistych znajomych, wrocławiu, podróżach, zajawach, muzyce i wielu pierdołach, które nawiedzały umysł dwójki młodych, zajebistych ludzi. miałem go już nie udostępniać ale kupe w nim dobrych wspomnień i dużego sentymentu. chyba nie warto się od tego odcinać.
niedziela, 28 listopada 2010
poniedziałek, 15 listopada 2010
Uwaga na rotawirusy
Jak skutecznie sprawić by komuś odechciało się żyć w krótkim czasie? Odpowiedź jest prosta: podzielić się z tym kimś rotawirusem.
Nie lubię dziada. Zepsuł mi rotawirus długi weekend. Ostatnie dni ładnej rowerowej pogody spędziłam w kiblu, a potem w łóżku. A miałam inne plany. Szlag z fakiem!!!
Biedny Pancernik.
Nic dodać nic ująć.
Strzeżcie się rotawirusów, bo są wredne.
Wyglądają tak o:
Nie lubię dziada. Zepsuł mi rotawirus długi weekend. Ostatnie dni ładnej rowerowej pogody spędziłam w kiblu, a potem w łóżku. A miałam inne plany. Szlag z fakiem!!!
Biedny Pancernik.
Nic dodać nic ująć.
Strzeżcie się rotawirusów, bo są wredne.
Wyglądają tak o:

sobota, 6 listopada 2010
piłowanie ziemi po 27?
znowu weekend. znowu na budowie ale zawsze to jakiś odpoczynek od korporacji.
recz krótka o korporacji, bo na łamach bloga chyba nie pojawiło się jeszcze info, że dołączyłem do dośc pokaźnego grona wrocławian i wałbrzyszan pracujących dla miłej i sympaycznej koreańskiej firmy ulokowanej poza wrocławiem.
bardzo mi tam dobrze - zarządzam flotą, więc z powodzeniem można mnie nazywać admirałem i nie będzie żadnego faux pas. Uśmiecham się dużo do ludzi i jestem pomocny i sumienny. To z pewnością pozytywnie wpłynie w przyszłości na moje wyniki KPI, evaluation anquette i jeszcze innych angielskich słów i skrótowców, z których drwie otwarcie. Muszę się przyznać, że bardzo boli mnie fakt, że w tego typu firmach wszysy są tacy spoko i non stop używają czasowników takich jak: zarikłestować, sabmitować czy wysłać apruwala. Piecze to w uszy ale nic sie nie da z tym zrobić - znowuż jebana ameryka wchodzi nam do gardeł z każdej strony (nawet przez koreę).
Tak, jestem korporacyjną dziwką. Sam nie mogę w to uwierzyć. Wstaję o 5:40 dzień w dzień. Golę się 2 razy częściej niż mi sie to zdarzało i gotuję obiady na jeden dzień do przodu i pakuję je w te plastikowe pudełka zdatne do podgrzewania w mikrofalówce. Dostaję kartę multisport - więc tak jak inni ludzie sukcesu mogę pójść do Arkad i stojąc na bieżni podziwiać przez duże szyby osiedle Dorota-Barbara. Mogę zasięgnąć porady instruktora od work-outu, jak najlepiej popracować nad czworogłowym. Później po udanym treningu mogę wybrać się do sauny na zasłużony relaks. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko 48m2 na strzeżonym osiedlu ( coś o nazwie "zielona ostoja" albo "słoneczna pagoda") i małego, kompaktowego samochodu, który mało pali i niewiele kosztuje ale jednocześnie ma więcej stajla od Golfa III. Ale ciężka praca pozwoli mi osiągnąć moje cele. Będe piął się po drabinie sukcesu jak nikt inny.
Choć nie wszystko, co powyżej napisałem jest prawdą, to mimo to widzę jakieś pozytywne strony korpo. Dobrze płatne nadgodziny, weekend nigdy nie jest pracujący, bony do tesco na święta - nie lada uciech czeka na człowieka w koreańskich firmach.
No i jeszcze do tego koreańczyki śmieszne naokoło. trudno się z nimi rozmawia, bo mają wszyscy polipy w nosie i przeciągają samogłoski, więc to nie takie proste takiego koreańczyka zrozumieć. Wszyscy choć zarabiają super siano mają w zwyczaju chodzić w takich obciachowych, szarych ortalionach z krótką stójką ( taki troch Kim Dzong Il). Do tego chyba nie mają w zwyczaju się uśmiechać, zaś dużo plują i ćlamkają co czyni ich bardzo interesującym obiektem moich obserwacji multi-kulturowych. Mam duży problem z ich rozróżnianiem. Pracuje tam 2 miesiące a dalej nie wiem który to Chang a który Kim albo Choi, choć nie ma ich znowu tak wielu.
Do pracy jeżdżę z Kasią, która jest mistrzynią przyjeżdżania do roboty na 6:59, czyli w ostatnim możliwym momencie. W ten sposób omijamy poranną gimnastykę thai-chi, która zapuszczana jest z telewizorów wszystkim pracownikom biurowym i wygląda to komicznie.
A jak jeszcze o korporacjach to jedna szybka dygresja - największą korpo dziwą jest oczywiście piwko i muszę to tu powiedzieć. Piwko dostał nową ksywę. Michał - co światła w HaPeku gasi. Ale on to widocznie lubi, więc nie będę już więcej komentował. W każdym bądź razie jego zaangażowanie (lub po angielsku commitment) w świat korpo przekracza moje najśmielsze wyobrażenia.
P.S.
jedyne korporacyjny skrótowiec, którego lubię to SOP. To taka funkcja w komputerze co ułatwia parę spraw w firmie. Oficjalne rozwinięcie to Standard Operation Procedure. Ja wolę wersję polską i staram się jej trzymać. Spierdalamy O Piętnastej.
recz krótka o korporacji, bo na łamach bloga chyba nie pojawiło się jeszcze info, że dołączyłem do dośc pokaźnego grona wrocławian i wałbrzyszan pracujących dla miłej i sympaycznej koreańskiej firmy ulokowanej poza wrocławiem.
bardzo mi tam dobrze - zarządzam flotą, więc z powodzeniem można mnie nazywać admirałem i nie będzie żadnego faux pas. Uśmiecham się dużo do ludzi i jestem pomocny i sumienny. To z pewnością pozytywnie wpłynie w przyszłości na moje wyniki KPI, evaluation anquette i jeszcze innych angielskich słów i skrótowców, z których drwie otwarcie. Muszę się przyznać, że bardzo boli mnie fakt, że w tego typu firmach wszysy są tacy spoko i non stop używają czasowników takich jak: zarikłestować, sabmitować czy wysłać apruwala. Piecze to w uszy ale nic sie nie da z tym zrobić - znowuż jebana ameryka wchodzi nam do gardeł z każdej strony (nawet przez koreę).
Tak, jestem korporacyjną dziwką. Sam nie mogę w to uwierzyć. Wstaję o 5:40 dzień w dzień. Golę się 2 razy częściej niż mi sie to zdarzało i gotuję obiady na jeden dzień do przodu i pakuję je w te plastikowe pudełka zdatne do podgrzewania w mikrofalówce. Dostaję kartę multisport - więc tak jak inni ludzie sukcesu mogę pójść do Arkad i stojąc na bieżni podziwiać przez duże szyby osiedle Dorota-Barbara. Mogę zasięgnąć porady instruktora od work-outu, jak najlepiej popracować nad czworogłowym. Później po udanym treningu mogę wybrać się do sauny na zasłużony relaks. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko 48m2 na strzeżonym osiedlu ( coś o nazwie "zielona ostoja" albo "słoneczna pagoda") i małego, kompaktowego samochodu, który mało pali i niewiele kosztuje ale jednocześnie ma więcej stajla od Golfa III. Ale ciężka praca pozwoli mi osiągnąć moje cele. Będe piął się po drabinie sukcesu jak nikt inny.
Choć nie wszystko, co powyżej napisałem jest prawdą, to mimo to widzę jakieś pozytywne strony korpo. Dobrze płatne nadgodziny, weekend nigdy nie jest pracujący, bony do tesco na święta - nie lada uciech czeka na człowieka w koreańskich firmach.
No i jeszcze do tego koreańczyki śmieszne naokoło. trudno się z nimi rozmawia, bo mają wszyscy polipy w nosie i przeciągają samogłoski, więc to nie takie proste takiego koreańczyka zrozumieć. Wszyscy choć zarabiają super siano mają w zwyczaju chodzić w takich obciachowych, szarych ortalionach z krótką stójką ( taki troch Kim Dzong Il). Do tego chyba nie mają w zwyczaju się uśmiechać, zaś dużo plują i ćlamkają co czyni ich bardzo interesującym obiektem moich obserwacji multi-kulturowych. Mam duży problem z ich rozróżnianiem. Pracuje tam 2 miesiące a dalej nie wiem który to Chang a który Kim albo Choi, choć nie ma ich znowu tak wielu.
Do pracy jeżdżę z Kasią, która jest mistrzynią przyjeżdżania do roboty na 6:59, czyli w ostatnim możliwym momencie. W ten sposób omijamy poranną gimnastykę thai-chi, która zapuszczana jest z telewizorów wszystkim pracownikom biurowym i wygląda to komicznie.
A jak jeszcze o korporacjach to jedna szybka dygresja - największą korpo dziwą jest oczywiście piwko i muszę to tu powiedzieć. Piwko dostał nową ksywę. Michał - co światła w HaPeku gasi. Ale on to widocznie lubi, więc nie będę już więcej komentował. W każdym bądź razie jego zaangażowanie (lub po angielsku commitment) w świat korpo przekracza moje najśmielsze wyobrażenia.
P.S.
jedyne korporacyjny skrótowiec, którego lubię to SOP. To taka funkcja w komputerze co ułatwia parę spraw w firmie. Oficjalne rozwinięcie to Standard Operation Procedure. Ja wolę wersję polską i staram się jej trzymać. Spierdalamy O Piętnastej.
poniedziałek, 1 listopada 2010
mariah carey-sklodowska
siedze w zernikach i ogladam film o amerykanskim dzieciaku, co ratuje misia pande. jest duzo przyjazni ludzko-zwierzecej, łzy i emocje. odpoczywam. weekend byl ciekawy. a do tego swieto zmarlych wydluza go o kolejny elegancki, bezdeszczowy i relatywnie cieply dzien. ale najpierw o poprzednim weekendzie. to dopiero byly emocje...
pojechalismy do krakowa, z ktorym laczy nas mily sentyment i troche miejsc, w ktorych mielismy zwyczaj przebywac. z tego co pamietam, to od wyprowadzki prawie 3 lata temu nie mielismy okazji za bardzo aby jezdzic tam czesto - totez bardzo cieszylismy sie z wycieczki. pojechlismy na unsound - pierwszy festiwal tego roku, na ktory dane mi bylo zorganizowac pieniadze.
wyjechalismy wczesnie rano, zeby jeszcze sie troche pobujac i odwiedzic starych znajomych. najpierw do hajzrala. najlepszego reprezentanta kieleczczyzny w tym kraju. hajzral to ma zycie dopiero. tak jak ja jest korporacyjna dziwką. radzi sobie. jego dziewczyna tez jest z korpo, wiec życiowy sukces murowany. mielismy szczescie bo odwiedzilismy go w jego super nowym, lśniącym mieszkaniu. podlogi drewniane, spoko balkon, eleganckie sprzęty kuchenne. bylem pod wrazeniem.
rafal i marlena maja mega smiesznego, lekko anemicznego i pyzatego kota. zwie sie heniek i potwierdza filozofie, ze imiona ludzkie nadane kotom to swietny pomysl (moje ulubione imie ludzkie dla kota to robert). wypilismy z nimi kawe, zagryzając ciastkami fornetti. poczulem jak czasy sie zmieniaja. kiedys rafal wpadal do mnie na starowiślną w srodku dnia najebac sie wiśniówką. teraz kawa z nowej zastawy, przegryzana kruchym ciastkiem w 3 odmianach. potęga odpowiedzialności i poważnego życia zwycięża każdego z nas, nawet mnie. oczywiscie nie zmienia to faktu, ze bylo zajebiscie milo ich odwiedzić i sa naprawde spoko i cieszy widok jak sobie radzą.

nastepnym krakowskim przystankiem byl dom agaty i wlodara. a wlasciwie to jeszcze jednej osoby. bo jak mówiłem o tym, że nawet najbardziej popaprani się w życiu ogarniają, to zdanie oprócz mnie i hajzrala równie dobrze pasuje do włodara i agaty. a włodarczyki sie powiekszyly i mają udaną i zdrową córę jagodę vel kluska vel klops. wlodarczyki dalej są super śmieszni, mają nowe ładne mieszkanie, które włodar ubarwia na ścianach różnymi funkowymi tapetami i plakatami. zjedli my obiad, wypili ze 2 kawy i pogadali o tym, jak to nasza super gruba koleżanka z przed lat jest teraz naprawde dobra laską.
wlodar dalej jest drukarzem z dużymi ambicjami, a dla agaty szacunek bo sie obroniła na pare dni przed porodem. a kluska - jak to 3-miesieczne dziecko - chyba cały plan na dzien to sie najesc, troche pokomarowac, przypaprac troche smiesznych min i polizac najwiecej przedmiotów ile jest w zasiegu reki. bylo fajnie u nich. znowuż wniosek, że czasy sie zmieniają.
Jak już pojechalismy od Włodarczyków, było już ciemno i generalnie nadchodził czas, żeby troche sie przygotowac przed Unsoundem. Okazało się, że w tej samej okolicy mieszka Maciek. Zabralismy go z przed chaty i pojechalismy do centrum na maly spacer i jakieś drinki. Przeszlismy sie po dawniej lubiancyh ulicach i zadekowalismy sie w "miejscu", knajpie na brudnym kazimierzu, zeby poogladac krakowskich cwaniaków, hipsterów i wypić wiśniówkę na lodzie z cytryną.

O 21 dojechala reszta ekipy. Był piwek, anka i kodziro - czyli januszowy skład w pełnej okazałości. zjedlismy razem duzy obiad w jakiejs dziwnej czesko-argentynskiej knajpie, pozniej szybki transport do macka na chate. tam wódka na ekspresie i w koncu dojechaliśmy do fabryki, naszego miejsca docelowego. tam zastały nas 2 kozackie wnętrza i dwe sceny, dużo przestrzeni i dobra frekwencja. ludzie ze stanów, niemiec, słowacji, szwecji. wszyscy odjebani w spoko ciuszki... jeszcze nie byłem na takim festiwalu. po szybkim rekonesansie od razu wiedzielismy, że zostaniemy na jednej scenie, tam gdzie james blake, mount kimbie (przy który nota bene prawie dostałem zawału, zemdlałem i sie wyrzygałem w jednym momencie) i dorian concept.
Dlugo by sie rozpisywac kto jak grał, w każdym razie najwieksze zaskoczenie pryszło od typa, którego w ogóle nie znaliśmy... była 4:30 rano. wszyscy już dośc zmeczeni. nagle wchodzi dorian concept - jakiś kurna austriak. daje mu 10 min, żeby mnie przekonac zebym jeszcze został i sie dalej bawił. po 3min już wiem dobrze, że będzie to najlepszy występ wieczoru. dorian grał se na takim piskliwym keyboardzie i był niesamowity. do tego jakieś głupie wizualki z davidem hasselhoffem i pornolami z przed 40 lat. było dobrze, głośno i piskliwie. yeah!
nastepny dzien zaczął się o chyba o 13. był krótki spacer i polski obiad w "kuchni u doroty". powrót był mocno męczący ale z dużym uśmiechem na twarzy.
pojechalismy do krakowa, z ktorym laczy nas mily sentyment i troche miejsc, w ktorych mielismy zwyczaj przebywac. z tego co pamietam, to od wyprowadzki prawie 3 lata temu nie mielismy okazji za bardzo aby jezdzic tam czesto - totez bardzo cieszylismy sie z wycieczki. pojechlismy na unsound - pierwszy festiwal tego roku, na ktory dane mi bylo zorganizowac pieniadze.
wyjechalismy wczesnie rano, zeby jeszcze sie troche pobujac i odwiedzic starych znajomych. najpierw do hajzrala. najlepszego reprezentanta kieleczczyzny w tym kraju. hajzral to ma zycie dopiero. tak jak ja jest korporacyjna dziwką. radzi sobie. jego dziewczyna tez jest z korpo, wiec życiowy sukces murowany. mielismy szczescie bo odwiedzilismy go w jego super nowym, lśniącym mieszkaniu. podlogi drewniane, spoko balkon, eleganckie sprzęty kuchenne. bylem pod wrazeniem.
nastepnym krakowskim przystankiem byl dom agaty i wlodara. a wlasciwie to jeszcze jednej osoby. bo jak mówiłem o tym, że nawet najbardziej popaprani się w życiu ogarniają, to zdanie oprócz mnie i hajzrala równie dobrze pasuje do włodara i agaty. a włodarczyki sie powiekszyly i mają udaną i zdrową córę jagodę vel kluska vel klops. wlodarczyki dalej są super śmieszni, mają nowe ładne mieszkanie, które włodar ubarwia na ścianach różnymi funkowymi tapetami i plakatami. zjedli my obiad, wypili ze 2 kawy i pogadali o tym, jak to nasza super gruba koleżanka z przed lat jest teraz naprawde dobra laską.
wlodar dalej jest drukarzem z dużymi ambicjami, a dla agaty szacunek bo sie obroniła na pare dni przed porodem. a kluska - jak to 3-miesieczne dziecko - chyba cały plan na dzien to sie najesc, troche pokomarowac, przypaprac troche smiesznych min i polizac najwiecej przedmiotów ile jest w zasiegu reki. bylo fajnie u nich. znowuż wniosek, że czasy sie zmieniają.
Jak już pojechalismy od Włodarczyków, było już ciemno i generalnie nadchodził czas, żeby troche sie przygotowac przed Unsoundem. Okazało się, że w tej samej okolicy mieszka Maciek. Zabralismy go z przed chaty i pojechalismy do centrum na maly spacer i jakieś drinki. Przeszlismy sie po dawniej lubiancyh ulicach i zadekowalismy sie w "miejscu", knajpie na brudnym kazimierzu, zeby poogladac krakowskich cwaniaków, hipsterów i wypić wiśniówkę na lodzie z cytryną.
O 21 dojechala reszta ekipy. Był piwek, anka i kodziro - czyli januszowy skład w pełnej okazałości. zjedlismy razem duzy obiad w jakiejs dziwnej czesko-argentynskiej knajpie, pozniej szybki transport do macka na chate. tam wódka na ekspresie i w koncu dojechaliśmy do fabryki, naszego miejsca docelowego. tam zastały nas 2 kozackie wnętrza i dwe sceny, dużo przestrzeni i dobra frekwencja. ludzie ze stanów, niemiec, słowacji, szwecji. wszyscy odjebani w spoko ciuszki... jeszcze nie byłem na takim festiwalu. po szybkim rekonesansie od razu wiedzielismy, że zostaniemy na jednej scenie, tam gdzie james blake, mount kimbie (przy który nota bene prawie dostałem zawału, zemdlałem i sie wyrzygałem w jednym momencie) i dorian concept.

nastepny dzien zaczął się o chyba o 13. był krótki spacer i polski obiad w "kuchni u doroty". powrót był mocno męczący ale z dużym uśmiechem na twarzy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)