środa, 17 marca 2010

i will say it only once

Już wiem po czym poznac koniec zimy. Można ją poznać po zapachu mojej czapki, która nieprana cały sezon wali tak, że nie powinienem już jej więcej zakładać. Przy okazji dowiedziałem się od mojej dziewczyny, że czapkę można prać częściej niż raz na sezon zimowy. Z drugiej strony przechadzając się po ulicach w pachnącej, wykrochmalonej czapce skąd niby miałbym wiedzieć że zima już prawie za pasem?

Koniec zimy mogę też poznać po zaszczanym wejściu do mojej pracy. Znaczyć to ma, że w nocy już na tyle ciepło, że można bez stresu szlajać się długimi godzinami i lać mi na dzrzwi. Yyy!

Koniec zimy poznać też można po mniej skwaszonych mordach naszego narodu. Choć dalej jestem zdania, że skwaszona morda jest naszą narodową przypadłością, to w okresie przedwiosennym mniej jej troche na wrocławskich brukach.

Koniec zimy wyczuwam też w rozmowach podsłuchanych ukradkiem na mieście. A w tychże rozmowach usłyszałem już dwukrotnie w tym tygodniu magiczne słowo: GRILL. Yeah! Dobre czasy nadchodzą. Gunther też już tupie nogami na myśl o smażeniu kiełbasy i browarze na ogrodzie, co już tylko czeka, aż ktoś zacznie go używać. Do tego należy wydobyć frisbee zza łóżka, paletki do ping ponga i można być gotowym na sezon 2010.

W tamtym tygodniu, dzieki uprzejmości mojego wujka Fafu, który jest mistrzem załatwiania biletów, udało nam się pójśc na frik festival, który to odbył się w Wytwórni Filmów Fabularnych. Na koncercie w WFF byliśmy po raz pierwszy i chyba wyszliśmy zadowoleni. Sam WFF jest zajebistą miejscówą na koncery. Sala wystarczająco duża, żeby wcisnąć ze 2000 ludzi, scena obszerna, soundsytem na naprawdę dobrym poziomie. Jedyne co, to troche wali jak w sali gimnastycznej w podstawówce. You know what i mean? To ten zapach, w którym jak się chwilę postoi, to wchodzi w strukturę molekularną ubrań i nie da się go już więcej wywietrzyć, trzeba prać. No w każdym razie może tez zapach czyni to miejsce jeszcze bardziej urokliwym. Później przychodzi się do baru i któś z dobrym zmysłem powonienia mówi:
ale dziś specyficznie pachniesz. Jak wytwórnia filmów fabularnych!

Tyle o zapachach. Co do koncertów to było naprawdę nieźle. No może nie Dick4Dick, bo zagrali w chuj przeciętnie. Ale dalej było już tylko lepiej. Na scenie mieliśmy okazję oglądać fiński zespół Elakelaiset. Zespół słynie z tego, że jest dość ekscentryczny i lubi robić performance a la remiza. Po pierwsze, wszyscy wyglądają jak bawarscy emeryci - wasaci, ubrani w beżowe (choć nie jestem do końca pewien czy tak się nazywa ten kolor) ciuszki, z wysoko naciągniętymi skarpetami. Każdy z nich na stoliku ustawił sobie po 3 browary, a pod stołem luksusową (chociaż weszli na scenę już nawaleni). Było ich pięciu i grali covery znanych kawałków amerykańskich w wersji weselnej, śpiewając po FIŃSKU. W ogóle caky czas gadali do siebie po fińsku i zaśmiewali się w niebogłosy. Chociaż nikt z publiki nie kminił o czym oni kurna gadają to i tak było bardzo śmiesznie, bo Fiński to kawał wesołego języka. Nie sposób tego opisać, trzeba zobaczyć ale jedno jest pewne – ja chce żeby ten zespół grał na moim weselu, bo nigdy nie widziałem tak dobrej i wesołej chałtury. Youtube will show you. Cranberries - Zombie w wersji HUMPPA HUMPPA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz