Drogi pamiętniczku....
Day 1
Wyjazd zaplanowany na 5:00 rano doszedł do skutku o 7:00. Zapakowani po dach wyjechaliśmy na autostradę kierując się na Zgorzelec i pachnącą nowością autostradę niedawno otwartą, omijającą miasto ceramiczne - Bolesławiec. Rozprawiając z Piwkiem o jakości opon w Pasiaku, narzekałam jednocześnie na wiatr, że nie ma co robić tylko wiać i że znosi mi auto na pobocze. Po chwili okazało się, że wiatru nie ma, za to opona wybuchła w powietrze.... no i zniosło nas na przymusowy pierwszy postój połączony z poranną gimnastyką z zestawem ćwiczeń pod tytułem zmiana koła. Tutaj Piwek zdał egzamin na prawdziwego mężczyznę. Koło zmienić umi. Podlewarował, odkręcił, przykręcił... gotowe. Żeby tego było mało rozbudowane koneksje rodziny Piwków sięgają nawet do legnickich oponiarzy. Nikt w sobotę o tej porze nie ogarnął by kupna i wymiany 2 opon w godzinę, tylko Piwek mógł to zrobić i zrobił. Żeby jeszcze było mało w prezencie dostaliśmy od panów oponiarzy GPS, który później niejednokrotnie uratował nam dupę i zaoszczędził w sumie ze 100 godzin czasu, nie mówiąc o nerwach. Od tego momentu pani Kasia i Pan Andrzej stali się integralną częścią Pasiaka. Też dzięki temu, dalsza część podróży do Barcelony przebiegła po naszej myśli.
Day 2
Postój na francuskie śniadanie
Droga
Po dwudziestu i kilku godzinach jazdy odebraliśmy Maria z Girony, jakby nas było mało w pasacie... zapakowani teraz już jak rasowi Rumuni udaliśmy się do Barcelony. Upał, niebieskie niebo, wakacje.... Chodziliśmy do późnych godzin wieczornych, aż nam ostatnie metro uciekło. Zbyt pijani Sangrią, aby ogarnąć przyzwoicie autobus nocny, szwendaliśmy się chyba do 5:00 rano nie wiadomo gdzie. Barcelona piękna i tętniąca życiem. Polubiliśmy bardzo.
Ekipa
Day 3
Kac zabił nieco we mnie radość życia dnia następnego, mimo to przeszliśmy milion kilometrów i było warto, bo Barcelona urywa to i tamto.
Day 4
Odpalamy się do w kierunku Portugalii. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Toledo i Saragossie.
Droga
2 nawigatory: GPS i Pretorius
Saragossa
Toledo - marcepanowe miasteczko
Siedzą 3 marcepany:
Day 5
Nad ranem docieramy do Portugalii. Jeszcze ciemno a upał sprawia, że pot po tyłku ścieka. Jakość dróg nieco się zmienia, czujemy się więc bardziej "jak u siebie". Zatrzymujemy się na kawę w jakiejś dziurze. Jest pyszna i tańsza niż barszcz (kawa nie dziura). Ruszamy dalej, wszystko pięknie tylko pogoda zaczyna się zmieniać. Im bliżej celu tym bardziej coś jest nie tak. Chmury nisko, trochę deszcz popadywuje... o oooł. Tak to właśnie dotarliśmy nad uroczy ocean, do krainy deszczowców, widok był mniej więcej taki:
Pancernik got a little scared, bo dupa mu marznie znacznie szybciej niż wszystkim innym, a ten widok nie napawał optymizmem. Na szczęście po 2 godzinach słońce wyszło i świeciło zupełnie przyzwoicie. Nie było upału, ale przez większość dni pogoda była fajna. Poza tym, że prawie każdego dnia było coś nie tak... jak nie wiało to padało, jak było słońce to wiało, jak nie było ani chmury to za to nie było fal itd. Jak w górach. Szczególnie z tymi falami. Na szczęście zimno nie było więc absolutnie nie narzekam. Kolejne dni od tego momentu będą upływać podobnie, wino (takie dobre a takie tanie), jedzenie z morza, przepyszna kawa, mniam mniam pyszności z pastelarii gadanie o pierdołach, machanie nogą na plaży, ocean, ocean, ocean..... Peniche - surfersko- rybacka wioska. Splendid.
Day 6
Trochę nas złapał deszcz na plaży więc się odpaliliśmy do Lizbony. Piękna jest Lizbona. Mój faworyt wśród miast, które widzieliśmy. Ciepło, przytulnie, nie za bardzo czystko, nie brudno, bez przepychu, przestronnie.... jak dla mnie bomba, mogłabym tam z wielką chęcią pomieszkać troszkę. Przy okazji tej wizyty nakupiłyśmy z Anną gadżetów z pastelarii tyle, że we 4 nie mogliśmy dojeść. Pyszności, słodkie, słone...Pancernik lubi jedzenie więc był w 7 niebie.
Day 7,8,9,10,11,12,13,14
Te dni wyglądały mniej więcej podobnie w moim wykonaniu: słodkie robienie nic i piękne marnowanie czasu na plaży z przerwami na sen i jedzenie i picie wina. Czasemm też jak nas pogoda wygoniła z plaży odpalaliśmy się żeby zobaczyć jak Portugalia wygląda poza Peniche. No przyznać trzeba, że słabo nie mają. Posłużę się pismem obrazkowym w celu przybliżenia, jak wyglądało to nasze życie tam daleko.
Śniadania:
Plażowanie:
Nasza baza:
O zachodzie słońca:
Surfowanie (Piwki były bardziej aktywne niż ja i Mario):
Krewetki:
Wycieczka do Alcobasy:
Miasteczko, w którym znajduje się piękne sanktuarium. Tam też spotkaliśmy pierwszych Polaków podczas naszego wyjazdu. Gdzie tylko pojawia się obiekt sakralny tam też muszą być Polaki.
Wycieczka do Obidos:
Z Obidos pochodziła niejaka Józefa, która żyła w czystości i w życiu gołego faceta nie widziała, za to kochała Jezusa i go malowała... z cyckami.
Day któryś tam... zbliżamy się do końca. Pakujemy się do Porto. Piękne jest Porto no i produkują w nim porto więc czego można więcej chcieć. Bajka. Zaniedbane, brudne stare miasto. 100 metrów od katedry kury biegają po podwórku. Nie ma w centrum wytwornych knajp, drogich sklepów. Są za to bidne lokalesy plączące się po wąskich uliczkach. Que bueno... Piękne widoczki rzeka, wzgórza, pagórki, 6 ogromnych mostów, jeden lepszy od drugiego, przyjazny klimat, w powietrzu unosi się zapach porto. Żyć nie umierać. Znowu nałaziliśmy się jak durni, znowu na kacu. Pięknie, pięknie, pięknie.
Było super fajnie. Po 2 dniach w Porto odstawialiśmy Maria na lotnisko, poleciał sobie wypoczęty do Londynu. My ruszyliśmy dalej naszym rumuńskim karawanem. Pojechaliśmy jeszcze na 2 dni do Francji, przy północy Hiszpanii ;))))). Tak się tam luzowaliśmy, że nawet nie zrobiliśmy zdjęć. Żadnych. Piwek popływał jeszcze na desce, my z Anną doszlifowałyśmy opaleniznę, następnie zawinęliśmy się i postanowiliśmy wrócić na Sudecką. Podsumowując, Portugalia to piękny kraj i trzeba tam jeździć. Wszyscy tam są wyluzowani, życie płynie wolniej, inaczej. Wszyscy są super mili, jeśli potrzebujesz pomocy, nie zginiesz, poruszą niebo i ziemie żeby ci ułatwić życie. Nie jest to najbogatszy kraj Unii Europejskiej, za to wydaje mi się najbardziej przyjazny. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że na stówę tam jeszcze wrócimy. Wakacje z Piwkami też polecam. Mam nadzieje, że w przyszłym roku też mnie zabiorą ze sobą, bo było super spoko, a to sztuka dla spędzić z kimś tyle czasu i nie mieć siebie nawzajem dosyć.
The Shins było też z nami:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz