Na Sudeckiej zaczyna być powoli świątecznie. Nie ma jeszcze wprawdzie choinki, ale Poinsencja (I like the name) stoi już na stole. W następną sobotę wigilia zakładowa. Z naszymi bliskimi znajomymi spędzimy ten czas biesiadując i śpiewając kolędy. Kulturalnie, w miarę możliwości. Będzie dużo jedzenia, picia i nawet prezenty będą.
W związku z tym, że na naszej skromniej i kameralnej wigilii zapowiedziało się być jedyne 30 osób,ten post będzie lekko organizacyjny. Poniżej zamieszczam apdejtowaną listę "zarezerwowanego" żarcia, bo każdy coś fajnego ze sobą przynosi i żeby się nie zdublowało, to ja, Pancernik, koordynuję ten projekt. Rezerwacje na to co kto chce jeść nie są przyjmowane. Oto skarby kulinarne, co wjadą na nasz stół:
* barszcz (Gunther i Hilde)
* makowiec (Piwki)
* sałatka jarzynowa (Bucz i Aga)
* sałatka śledziowa (Domino i Adam)
* bigos (Ferenz)
* kutia (Ferenz)
* smazony syr (moj brat tylko to potrafi gotowac wiec bedziemy udawac ze to wigilijne)
* pierogi (Halski/Martyna/Brat Kondrat/Didoo)
* uszka (Didooo/Halski/Martyna/Brat Kondrat)
* jajka w majonezie (Cinek)
* ryba po grecku (Jagoda i PFK)
* piernik i pierniczki (Maja, Daga, Jaro)
* krokiety (Halas)
* łazanki świąteczne (Pani Flak)
* rolada łososiowa, karkówka i szynka pieczona (Ola i Szefik)
Lista będzie aktualizowana, żeby wszystko było jasne of course.
Ponadto, dla przypomnienia, albo jakby ktoś jeszcze nie wiedział:
* trzeba się ubrać przyzwoicie, to wigila w końcu i proszę nie jęczeć!
* pamietać proszę o prezencie za 5 zeta, święta bez prezentów to tylko pół święta, tradycje są po to, żeby je podtrzymywać.
* ponieważ zapowiada się spora frekwencja możemy nie dać rady z talerzami, sztućcami i krzesłami, będziemy coś starać się ogarnąć, ale zawsze jakaś pomoc się przyda...
* dla przypominienia, ustawka o 20:00 w sobote za tydzień (19.12)
Merry Christmas!!!!! Ho ho ho
Nie mogę się doczekać
Update I
Piwko prosi o ajerkoniak, żeby ktoś przyniósł i prosi, żeby było dużo alkoholu.
Poza tym dziękuję za słowa uznania i przypominam mojemu współlokatorowi, że dzięki temu, że jest taki wspaniały i wygrał mi i Guntherowi bilety na Beyonce, oszczędzam mu słuchania piosenek Beyonce o poranku. Taka była umowa, w której nie było nic na temat piosenek świątecznych nie śpiewanych przez Beyonce. Nie masz mnie pan Piwko nawet czym straszyć, bo śmiem przypuszczać, że na nikt biletów na Beyonce nie przechwyci.
tego bloga wyeksportowalem z gunther-und-hilde.blogspot.com i jest dość skrupulatnym opisem 4 dobrych lat mojego zycia, z reszta nie tylko mojego bo współbohaterem jest jeszcze jedna pani. to blog o dobrym związku, którego już nie ma, zajebistych znajomych, wrocławiu, podróżach, zajawach, muzyce i wielu pierdołach, które nawiedzały umysł dwójki młodych, zajebistych ludzi. miałem go już nie udostępniać ale kupe w nim dobrych wspomnień i dużego sentymentu. chyba nie warto się od tego odcinać.
poniedziałek, 14 grudnia 2009
niedziela, 13 grudnia 2009
Beyonce Beyonce
Hilde uwielbia Beyonce, bo też ma szaloną gicz i kawał porządnego uda. Ha! W multikinie w czwartek wyświetlają koncert Beyonce z Las Vegas. I guess what.... bilety dla mnie i Gunthera już zarezerwowane. Nie mogę się doczekać. A tymczasem święta się zbliżają to wrzucam czytelnikom w prezencie świąteczną Beonce z koleżankami. Ładna piosenka. Najbardziej podoba mi się tekst ostatniej zwrotki :
On the 2nd day of Christmas, my baby gave to me
The keys to CLK Mercedes
Ta Beyonce to ma chlopaka kurcze.
On the 2nd day of Christmas, my baby gave to me
The keys to CLK Mercedes
Ta Beyonce to ma chlopaka kurcze.
środa, 9 grudnia 2009
I am invisible man

Jak już coś ukraść, to z klasą. Pan wrocławski rabuś wymyślił sobie, że fajnie byłoby mieć na chacie bombkę największą, z największej we Wrocławiu choinki. Polacy mają dużo wspólnego z Amerykanami jak widać, zamiłowanie do dużych rozmiarów niektórym udziela się mocno. Na dodatek pan złodziej chyba myślał, że wszedł w posiadanie amerykańskich mocy specjalnych, bo sam sobie wydawał się niewidzialny. Niestety, podczas interwencji straży miejskiej okazało się, że zawiódł nawet Spiderman (może dlatego, że "everybody gets one" - a pan wykorzystał kiedyś swoją szanse). Dzięki bogu i czujności funkcjonariuszy bombka zawisła szczęśliwie tam gdzie jej miejsce - na wrocławskim, świątecznym stożku - świeci pięknie, jak miliony monet.
A to dla przypomnienia, szczególnie tym, którzy byli na urodzinach Gutka i nie śmiali się z mojego żartu sytuacyjnego, lamy:
środa, 25 listopada 2009
Pancernik kryminalny
Pancernik donosi: rozrywka za darmo again! (ostatnio często w postach się pojawia) W kinie byłym Atom, obecnie Warszawa Not, odbywać się będą od piątku 27.11 cały tydzień projekcje filmów kryminalnych. Takie rarytasy w ramach Międzynarodowego Festiwalu kryminału. Poza pokazami filmów można sobie pójść na jakiś wykład, mądrych ludzi posłuchać albo na warsztat.... cokolwiek.
Program na http://www.festiwal.portalkryminalny.pl/
Program na http://www.festiwal.portalkryminalny.pl/
piątek, 20 listopada 2009
Pancernik kulturalny po raz drugi i Kuna
Nie ma ciągłości na blogu ostatnio, nie ma. Wszyscy zarobieni. Jedni dziobią w książkach inni robią w tynkach i tapet zrywaniu. Mista Ghinta wrócił z wypadu na belgijskie hamburgery i frytki z milionem dolarów w kielni, zarobił sobie chłopak na porządny dres. Teraz się wozi po Sudeckiej niczym król polinezyjskich wysp. Relacje z Belgii myślę, że jak już emocje opadną sam zamieści. Trochę mu się udało nawet o Paryż zahaczyć. Farciarz jeden. Siedzi teraz obok mnie i Carbonare zajada.
W ostatnim czasie trochę się działo kulturalnie. Był Zero Budget Festival. Więc teatralnie się rozwinął Pancernik. Gutha przyjechał jak już się skończyło więc się nie załapał. Z resztą on woli hamburgery i frytki, także nie odczuwa pewnie wielkiej straty. Festiwal obfitował w spektakle, na które wejść można było za frytki. Instytut Grotowskiego pękał w szwach, co ciekawe ogromna część widowni przybyła z obcych krajów. Sztuki na lekkiej abstrakcji, jak sugeruje nazwa samego festiwalu, raczej surowe i oszczędne, zero scenografii, za to ogromne nasycenie emocjami. Na plus, polecam, kto nie był ten trąba.
Kolejnym wydarzeniem i to już Guthaaa mógł uczestniczyć zarówno duszą jak i ciałem, był bardzo przyjemny koncert Herbalisera. Dzięki Fafu udało nam się załapać. Było super miło. Bez fajerwerków, trochę słaba frekwencja, ale tyż na plus. Pani na wokalu, nieco słabo skoordynowany miała flow, ale zgodnie stwierdziliśmy, że mimo braku umiejętności poruszania się z gracją zarobiła spokojnie na naszą sympatię swoim zabawnym seksapilem.
Z nowości jeszcze dodam taki rarytas, że Gunther załapał się znów na etacik. Jakby ktoś się za nim stęsknił, to może go spotkać we wrocławskim centrum unformacji turystycznej w Rynku. Udziela informacji biednym zbłąkanym turystom, sprzedaje pocztówki i krasnale. Chyba nie jest zachwycony póki co, ale też go tam nie biją więc nie ma tak najgorzej.
U mnie wszystko świetnie, trochę jestem nudna, bo mam kilka egzaminów do zdania w tym semestrze, jakiś 11 się doliczyłam, więc jakby ktoś się za mną stęsknił, to albo jestem w szkole, albo w bibliotece na Szajnochy.
Z zaległości zaszłości: Pod nieobecność płetwowłosego byliśmy z Piwkiem na bardzo spoko imprezie w browarze mieszczańskim (grał Mala), o szczegóły trzeba pytać Piwka, bo ja się z Flakiem doprowadziłam do stanu, który uniemożliwił mi zwracanie uwagi na szczegóły. Może ewentualnie zwracałam uwagę innych na siebie złym stanem w jakim się zanlazłam. No. Było fajnie.
Następnego dnia udaliśmy się do Krakowa na Unsound, gdzie lajnap był taki:
22:30 Pavel Ambiont
23:30 2562
00:30 Untold
01:30 Kode9 & the Spaceape
02:30 Zomby
03:30 Ikonika
Zomby nie dojechał, poza tym wypas. Tu dałam radę uczestniczyć aktywnie, gdyż nie dane mi było pić. Postanowiłam samą siebie ukarać za skandaliczne zachowanie wieczora poprzeniego i na ochotnika zgłosiłam się do prowadzenia auta w drodze powrotnej. Untold jest moim faworytem. Ikonika faworytką pozostałych. Pani co wygląda jak ciapata babcia z cornershopu a wymiata niezle na tych swoich gramofonach. Kode9 może być ale bez reweli, 2562 bardzo spoko. Na prawdę impreza na poziomie, co jeszcze warto dodać, odbyła się ona w centrum sztuki Manggha, czyli jakby biba w muzeum. Dobry efekt.
Z zaszłości tyle, liczę na to że Gutek w końcu się obudzi i przypomni sobie, że to nie tylko mój blog, albo może będę musiała zmienić nazwę. na und-hilde.blogspot.com zamiast gunther-und-hilde.blogspot.com. Z logo też go wytnę.
Taki jeszcze dorzucę na deser kawałek co się jaramy ostatnio i nie tylko:
Florence + the machine (xx remix)
Utold Just for you (Roska remix)
Ikonika- Smuck
Update: zapomniałam jeszcze dodać, że Gutek zapisał się do na kurs przwodnika w końcu! Aktywność ta idealnie pasuje do jego wizerunku wąsacza z płetwą, nieprawdaż? Podobno lekka zgroza w tym PTTKu. Stare dziady przeterminowane i herbata w musztardówce. Ach jak pięknie....
W ostatnim czasie trochę się działo kulturalnie. Był Zero Budget Festival. Więc teatralnie się rozwinął Pancernik. Gutha przyjechał jak już się skończyło więc się nie załapał. Z resztą on woli hamburgery i frytki, także nie odczuwa pewnie wielkiej straty. Festiwal obfitował w spektakle, na które wejść można było za frytki. Instytut Grotowskiego pękał w szwach, co ciekawe ogromna część widowni przybyła z obcych krajów. Sztuki na lekkiej abstrakcji, jak sugeruje nazwa samego festiwalu, raczej surowe i oszczędne, zero scenografii, za to ogromne nasycenie emocjami. Na plus, polecam, kto nie był ten trąba.
Kolejnym wydarzeniem i to już Guthaaa mógł uczestniczyć zarówno duszą jak i ciałem, był bardzo przyjemny koncert Herbalisera. Dzięki Fafu udało nam się załapać. Było super miło. Bez fajerwerków, trochę słaba frekwencja, ale tyż na plus. Pani na wokalu, nieco słabo skoordynowany miała flow, ale zgodnie stwierdziliśmy, że mimo braku umiejętności poruszania się z gracją zarobiła spokojnie na naszą sympatię swoim zabawnym seksapilem.
Z nowości jeszcze dodam taki rarytas, że Gunther załapał się znów na etacik. Jakby ktoś się za nim stęsknił, to może go spotkać we wrocławskim centrum unformacji turystycznej w Rynku. Udziela informacji biednym zbłąkanym turystom, sprzedaje pocztówki i krasnale. Chyba nie jest zachwycony póki co, ale też go tam nie biją więc nie ma tak najgorzej.
U mnie wszystko świetnie, trochę jestem nudna, bo mam kilka egzaminów do zdania w tym semestrze, jakiś 11 się doliczyłam, więc jakby ktoś się za mną stęsknił, to albo jestem w szkole, albo w bibliotece na Szajnochy.
Z zaległości zaszłości: Pod nieobecność płetwowłosego byliśmy z Piwkiem na bardzo spoko imprezie w browarze mieszczańskim (grał Mala), o szczegóły trzeba pytać Piwka, bo ja się z Flakiem doprowadziłam do stanu, który uniemożliwił mi zwracanie uwagi na szczegóły. Może ewentualnie zwracałam uwagę innych na siebie złym stanem w jakim się zanlazłam. No. Było fajnie.
Następnego dnia udaliśmy się do Krakowa na Unsound, gdzie lajnap był taki:
22:30 Pavel Ambiont
23:30 2562
00:30 Untold
01:30 Kode9 & the Spaceape
02:30 Zomby
03:30 Ikonika
Zomby nie dojechał, poza tym wypas. Tu dałam radę uczestniczyć aktywnie, gdyż nie dane mi było pić. Postanowiłam samą siebie ukarać za skandaliczne zachowanie wieczora poprzeniego i na ochotnika zgłosiłam się do prowadzenia auta w drodze powrotnej. Untold jest moim faworytem. Ikonika faworytką pozostałych. Pani co wygląda jak ciapata babcia z cornershopu a wymiata niezle na tych swoich gramofonach. Kode9 może być ale bez reweli, 2562 bardzo spoko. Na prawdę impreza na poziomie, co jeszcze warto dodać, odbyła się ona w centrum sztuki Manggha, czyli jakby biba w muzeum. Dobry efekt.
Z zaszłości tyle, liczę na to że Gutek w końcu się obudzi i przypomni sobie, że to nie tylko mój blog, albo może będę musiała zmienić nazwę. na und-hilde.blogspot.com zamiast gunther-und-hilde.blogspot.com. Z logo też go wytnę.
Taki jeszcze dorzucę na deser kawałek co się jaramy ostatnio i nie tylko:
Florence + the machine (xx remix)
Utold Just for you (Roska remix)
Ikonika- Smuck
Update: zapomniałam jeszcze dodać, że Gutek zapisał się do na kurs przwodnika w końcu! Aktywność ta idealnie pasuje do jego wizerunku wąsacza z płetwą, nieprawdaż? Podobno lekka zgroza w tym PTTKu. Stare dziady przeterminowane i herbata w musztardówce. Ach jak pięknie....
sobota, 17 października 2009
Pancernik kulturalny
Październik miesiącem parszywej pogody i festiwali. Właśnie kończy się Dialog teatralny, w przyszłym tygodniu natomiast trzeba iść na Interscenario, festiwal scenarzystów. Niby jest międzynarodowy, ale śmiem wątpić, czy za jego sprawą o Wrocławiu będzie głośno, raczej spodziewam się kameralnej atmosfery. Wracając do Dialogu.

Byłam niestety tylko na jednym spektaklu, ale za to na jakim....haha. Za sprawą mojej szkolnej koleżanki z ławki, gronostajowej Kasi, wybrałam się na trwającą 5:45h (słownie: niespełna sześciogodzinną) sztukę, a właściwie na trzy w pakiecie. Tragedie rzymskie Szekspira we współczesnej adaptacji szalonych Holendrów. Ku mojemu zdziwieniu wytrzymałam na pełnych obrotach do samego końca, zatem Holendrom należy się szacunek. Owacje na stojąco już dostali. Scenografia na wypasie, na scenie w trakcie spektaklu można było sobie chodzić, siedzieć, kupić herbatę, wino tudzież coś do jedzenia, ewentualnie nawet kuknąć na Facebooka, czy też sprawdzić pocztę. Niestety ja się nie załapałam, bo facebooka sprawdziłam przed wyjściem z domu, a na żarcie nie miałam kasy bo ostatnio w mym portfelu tylko przeciąg. Ale pomysł mega! Aktorzy pierwsza klasa, z resztą 6 godzin grania i co więcej skupienia uwagi widza przez cały ten czas mówi samo za się. Jeśli ktoś będzie miał okazję zobaczyć to polecam gorąco. Za rok, jak zwykle, wyrażam nadzieję, że uda mi się skonsumować więcej teatralnych deserów. Na pocieszenie, w przyszłym tygodniu pochodzę sobie w ramach Interscenario na projekcje filmów do WFFu. I to za fryty. Kilka ciekawych pozycji się znajdzie. Zachęcam do zainteresowania się tym tematem, bo jak dają za darmo to trzeba brać.

Poza ucztą kulturalną ostatnimi czasy dużo nauki się pojawiło. Szkoła zaczęła mnie nauczać i wypełnia mi tym samym grafik dość skrupulatnie. Poza tym na Sudeckiej jak to zwykle ktoś wpadnie na kawę, herbatę, wino i śpiew. Beret na zimę zrobił się wkurzający jak na starego dziada przystało. Jest nieznośny more than ever. Wczoraj raczył poczęstować się 10 glonami do suszi na raz, za karę, że nikt nie zwracał na niego uwagi przez 5min. Co to jest za baran z tego kota.... No właśnie wczoraj wieczór sushi miał miejsce. Właściwie nie wieczór a noc, bo żreć skończyliśmy o 5:30 rano. Mam dosyć japońszczyzny na najbliższe pół roku. I wina chyba też mam dosyć...ileż można... Guthaa na wygnaniu zarabia belgijskie kokosy,bo ktoś z naszej dwójki musi. Ja będę ta mądra, on niech robi biznes. Doskonały duet.
Tyle u nas. Jesiennie....

Byłam niestety tylko na jednym spektaklu, ale za to na jakim....haha. Za sprawą mojej szkolnej koleżanki z ławki, gronostajowej Kasi, wybrałam się na trwającą 5:45h (słownie: niespełna sześciogodzinną) sztukę, a właściwie na trzy w pakiecie. Tragedie rzymskie Szekspira we współczesnej adaptacji szalonych Holendrów. Ku mojemu zdziwieniu wytrzymałam na pełnych obrotach do samego końca, zatem Holendrom należy się szacunek. Owacje na stojąco już dostali. Scenografia na wypasie, na scenie w trakcie spektaklu można było sobie chodzić, siedzieć, kupić herbatę, wino tudzież coś do jedzenia, ewentualnie nawet kuknąć na Facebooka, czy też sprawdzić pocztę. Niestety ja się nie załapałam, bo facebooka sprawdziłam przed wyjściem z domu, a na żarcie nie miałam kasy bo ostatnio w mym portfelu tylko przeciąg. Ale pomysł mega! Aktorzy pierwsza klasa, z resztą 6 godzin grania i co więcej skupienia uwagi widza przez cały ten czas mówi samo za się. Jeśli ktoś będzie miał okazję zobaczyć to polecam gorąco. Za rok, jak zwykle, wyrażam nadzieję, że uda mi się skonsumować więcej teatralnych deserów. Na pocieszenie, w przyszłym tygodniu pochodzę sobie w ramach Interscenario na projekcje filmów do WFFu. I to za fryty. Kilka ciekawych pozycji się znajdzie. Zachęcam do zainteresowania się tym tematem, bo jak dają za darmo to trzeba brać.

Poza ucztą kulturalną ostatnimi czasy dużo nauki się pojawiło. Szkoła zaczęła mnie nauczać i wypełnia mi tym samym grafik dość skrupulatnie. Poza tym na Sudeckiej jak to zwykle ktoś wpadnie na kawę, herbatę, wino i śpiew. Beret na zimę zrobił się wkurzający jak na starego dziada przystało. Jest nieznośny more than ever. Wczoraj raczył poczęstować się 10 glonami do suszi na raz, za karę, że nikt nie zwracał na niego uwagi przez 5min. Co to jest za baran z tego kota.... No właśnie wczoraj wieczór sushi miał miejsce. Właściwie nie wieczór a noc, bo żreć skończyliśmy o 5:30 rano. Mam dosyć japońszczyzny na najbliższe pół roku. I wina chyba też mam dosyć...ileż można... Guthaa na wygnaniu zarabia belgijskie kokosy,bo ktoś z naszej dwójki musi. Ja będę ta mądra, on niech robi biznes. Doskonały duet.
Tyle u nas. Jesiennie....
czwartek, 15 października 2009
urodziny bloga po raz drugi
nie do wiary. od dwoch lat ten blog jest w miare regulanie pisany. blog jest klawy. zaczal sie w krakowie a potem byl juz w paru miejscach. byl w norwegii na maloaniu, byl w portugalii na leniuchowaniu przez 3 tygodnie, generalnie jednak siedzi we wro - tam gdzie kuna i pancernik. nawet doroblilismy sie cwanego logo! ale to nie czas na refleksje - chcialem sie tylko pochwalic ze wlasnie tego dnia 2 lata temu poszedl po kablach tp pierwszy post i ciesze sie ze dalej angazujemy sie w ta zabawe.
a przygod i zdobywania swiata ciag dalszy. dawno mnie tu nie bylo bo tez nie za wiele sie dzialo. teraz ta apatia to przeszlosc. z dniem 03.10 zakonczylem projekt wassap 2009 i zwyciezylem. wprawdzi wygralem bardziej duchowo niz materialnie ale i tak jest mi z tym dobrze ze nareszcie zrobilem cos klawego i dobrego dla mnie.
pisze tera z belgii - do ktorej skusily mnie pieniadze placone w euro i hamburgery. z belgia zawsze laczyly mnie mile wspomnienia z mojego alkoholowo eksploatujacego stypendium erasmus. tym razem postanowilem wrocic na stare smieci zeby popracowac jak mezczyzna. olivier - moj belgijski ziomek kupil chate, ktora jest w stanie agonalnym i wlasnie ja remontuje. gunther zas zostal zaproszony do pomocy za siano. zatem nie zastanawiajac sie dlugo, spakowalem plecak i odpalilem sie na stopa do gent. teraz jestem tu juz tydzien. zjadlem w tym czasie jakies 6 hamburgerow i, 5 porcji frytek, i wynioslem jakies 4 milony ton gruzu z chaty olivera. mieszkam w tureckiej dzielni na mega chacie olivera, gdzie sklepow tureckich mam od groma i mam tam same kozackie rzeczy do jedzenia, poczynajac od serow, po przyprawy i kozackie chleby. wieczorami odpalam sie do miasta na spacer i chodze po miejscowach, ktore znam z przed 3 lat. pogoda pojebana - jak to w belgii, dziewczyny dalej wygladaja jak konie a lidl jest dalej tak samo tani. wszystko po staremu, tak staremu jak ten blog...
a przygod i zdobywania swiata ciag dalszy. dawno mnie tu nie bylo bo tez nie za wiele sie dzialo. teraz ta apatia to przeszlosc. z dniem 03.10 zakonczylem projekt wassap 2009 i zwyciezylem. wprawdzi wygralem bardziej duchowo niz materialnie ale i tak jest mi z tym dobrze ze nareszcie zrobilem cos klawego i dobrego dla mnie.
pisze tera z belgii - do ktorej skusily mnie pieniadze placone w euro i hamburgery. z belgia zawsze laczyly mnie mile wspomnienia z mojego alkoholowo eksploatujacego stypendium erasmus. tym razem postanowilem wrocic na stare smieci zeby popracowac jak mezczyzna. olivier - moj belgijski ziomek kupil chate, ktora jest w stanie agonalnym i wlasnie ja remontuje. gunther zas zostal zaproszony do pomocy za siano. zatem nie zastanawiajac sie dlugo, spakowalem plecak i odpalilem sie na stopa do gent. teraz jestem tu juz tydzien. zjadlem w tym czasie jakies 6 hamburgerow i, 5 porcji frytek, i wynioslem jakies 4 milony ton gruzu z chaty olivera. mieszkam w tureckiej dzielni na mega chacie olivera, gdzie sklepow tureckich mam od groma i mam tam same kozackie rzeczy do jedzenia, poczynajac od serow, po przyprawy i kozackie chleby. wieczorami odpalam sie do miasta na spacer i chodze po miejscowach, ktore znam z przed 3 lat. pogoda pojebana - jak to w belgii, dziewczyny dalej wygladaja jak konie a lidl jest dalej tak samo tani. wszystko po staremu, tak staremu jak ten blog...
piątek, 25 września 2009
Que bueno... rumuńska wycieczka do Portugalii - sprawozdanie
To będzie długi post, bo opisywać jest co. Nie było nas 3 tygodnie. 3P crew, czyli Piwko, Pretorious i Pancernick wybrali się na wycieczkę w dalekie kraje. Było super ekstra fajnie. W dużym skrócie Pancernik przez cały ten czas najwięcej robił nic. Poza 1000 kilometrów, które wychodziliśmy po Barcelonie, Porto, Lizbonie itd. zajmowałam się głównie mruganiem powiekami na plaży, czasem ewentualnie założyłam nogę prawą na lewą lub odwrotnie no i z boku na bok się przekręcałam i na plecach bądź na brzuchu leżałam. Czytanie książki było zbyt dużym wyczynem, wzięłam ze sobą cztery i wszystkie zaczęłam, żadnej nie skończyłam. Gapiąc się na ocean wypiłam 1000000 pysznych kaw (wiedzą w Portugalii co to dobra kawa),100000000 butelek wina, najadłam się Dorady i krewetek, zjadłam 100000 różnych ciastek z pastelarii, codziennie na śniadanie z Anną wcinałyśmy pyszne ananasy prosto z pól ananasowych z Madery..... ach... zachwytów kulinarnych nie ma końca... Ale po kolei. Na szczęście na wyjazd zabrałam kajecik, co by spisać wszystko chronologicznie, jak to tam było. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale tak w wielkim skrócie....
Drogi pamiętniczku....
Day 1
Wyjazd zaplanowany na 5:00 rano doszedł do skutku o 7:00. Zapakowani po dach wyjechaliśmy na autostradę kierując się na Zgorzelec i pachnącą nowością autostradę niedawno otwartą, omijającą miasto ceramiczne - Bolesławiec. Rozprawiając z Piwkiem o jakości opon w Pasiaku, narzekałam jednocześnie na wiatr, że nie ma co robić tylko wiać i że znosi mi auto na pobocze. Po chwili okazało się, że wiatru nie ma, za to opona wybuchła w powietrze.... no i zniosło nas na przymusowy pierwszy postój połączony z poranną gimnastyką z zestawem ćwiczeń pod tytułem zmiana koła. Tutaj Piwek zdał egzamin na prawdziwego mężczyznę. Koło zmienić umi. Podlewarował, odkręcił, przykręcił... gotowe. Żeby tego było mało rozbudowane koneksje rodziny Piwków sięgają nawet do legnickich oponiarzy. Nikt w sobotę o tej porze nie ogarnął by kupna i wymiany 2 opon w godzinę, tylko Piwek mógł to zrobić i zrobił. Żeby jeszcze było mało w prezencie dostaliśmy od panów oponiarzy GPS, który później niejednokrotnie uratował nam dupę i zaoszczędził w sumie ze 100 godzin czasu, nie mówiąc o nerwach. Od tego momentu pani Kasia i Pan Andrzej stali się integralną częścią Pasiaka. Też dzięki temu, dalsza część podróży do Barcelony przebiegła po naszej myśli.

Day 2
Postój na francuskie śniadanie

Droga

Po dwudziestu i kilku godzinach jazdy odebraliśmy Maria z Girony, jakby nas było mało w pasacie... zapakowani teraz już jak rasowi Rumuni udaliśmy się do Barcelony. Upał, niebieskie niebo, wakacje.... Chodziliśmy do późnych godzin wieczornych, aż nam ostatnie metro uciekło. Zbyt pijani Sangrią, aby ogarnąć przyzwoicie autobus nocny, szwendaliśmy się chyba do 5:00 rano nie wiadomo gdzie. Barcelona piękna i tętniąca życiem. Polubiliśmy bardzo.

Ekipa

Day 3
Kac zabił nieco we mnie radość życia dnia następnego, mimo to przeszliśmy milion kilometrów i było warto, bo Barcelona urywa to i tamto.



Day 4
Odpalamy się do w kierunku Portugalii. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Toledo i Saragossie.
Droga
2 nawigatory: GPS i Pretorius

Saragossa

Toledo - marcepanowe miasteczko
Siedzą 3 marcepany:

Day 5
Nad ranem docieramy do Portugalii. Jeszcze ciemno a upał sprawia, że pot po tyłku ścieka. Jakość dróg nieco się zmienia, czujemy się więc bardziej "jak u siebie". Zatrzymujemy się na kawę w jakiejś dziurze. Jest pyszna i tańsza niż barszcz (kawa nie dziura). Ruszamy dalej, wszystko pięknie tylko pogoda zaczyna się zmieniać. Im bliżej celu tym bardziej coś jest nie tak. Chmury nisko, trochę deszcz popadywuje... o oooł. Tak to właśnie dotarliśmy nad uroczy ocean, do krainy deszczowców, widok był mniej więcej taki:

Pancernik got a little scared, bo dupa mu marznie znacznie szybciej niż wszystkim innym, a ten widok nie napawał optymizmem. Na szczęście po 2 godzinach słońce wyszło i świeciło zupełnie przyzwoicie. Nie było upału, ale przez większość dni pogoda była fajna. Poza tym, że prawie każdego dnia było coś nie tak... jak nie wiało to padało, jak było słońce to wiało, jak nie było ani chmury to za to nie było fal itd. Jak w górach. Szczególnie z tymi falami. Na szczęście zimno nie było więc absolutnie nie narzekam. Kolejne dni od tego momentu będą upływać podobnie, wino (takie dobre a takie tanie), jedzenie z morza, przepyszna kawa, mniam mniam pyszności z pastelarii gadanie o pierdołach, machanie nogą na plaży, ocean, ocean, ocean..... Peniche - surfersko- rybacka wioska. Splendid.

Day 6
Trochę nas złapał deszcz na plaży więc się odpaliliśmy do Lizbony. Piękna jest Lizbona. Mój faworyt wśród miast, które widzieliśmy. Ciepło, przytulnie, nie za bardzo czystko, nie brudno, bez przepychu, przestronnie.... jak dla mnie bomba, mogłabym tam z wielką chęcią pomieszkać troszkę. Przy okazji tej wizyty nakupiłyśmy z Anną gadżetów z pastelarii tyle, że we 4 nie mogliśmy dojeść. Pyszności, słodkie, słone...Pancernik lubi jedzenie więc był w 7 niebie.



Day 7,8,9,10,11,12,13,14
Te dni wyglądały mniej więcej podobnie w moim wykonaniu: słodkie robienie nic i piękne marnowanie czasu na plaży z przerwami na sen i jedzenie i picie wina. Czasemm też jak nas pogoda wygoniła z plaży odpalaliśmy się żeby zobaczyć jak Portugalia wygląda poza Peniche. No przyznać trzeba, że słabo nie mają. Posłużę się pismem obrazkowym w celu przybliżenia, jak wyglądało to nasze życie tam daleko.
Śniadania:

Plażowanie:


Nasza baza:

O zachodzie słońca:

Surfowanie (Piwki były bardziej aktywne niż ja i Mario):

Krewetki:


Wycieczka do Alcobasy:
Miasteczko, w którym znajduje się piękne sanktuarium. Tam też spotkaliśmy pierwszych Polaków podczas naszego wyjazdu. Gdzie tylko pojawia się obiekt sakralny tam też muszą być Polaki.

Wycieczka do Obidos:
Z Obidos pochodziła niejaka Józefa, która żyła w czystości i w życiu gołego faceta nie widziała, za to kochała Jezusa i go malowała... z cyckami.


Day któryś tam... zbliżamy się do końca. Pakujemy się do Porto. Piękne jest Porto no i produkują w nim porto więc czego można więcej chcieć. Bajka. Zaniedbane, brudne stare miasto. 100 metrów od katedry kury biegają po podwórku. Nie ma w centrum wytwornych knajp, drogich sklepów. Są za to bidne lokalesy plączące się po wąskich uliczkach. Que bueno... Piękne widoczki rzeka, wzgórza, pagórki, 6 ogromnych mostów, jeden lepszy od drugiego, przyjazny klimat, w powietrzu unosi się zapach porto. Żyć nie umierać. Znowu nałaziliśmy się jak durni, znowu na kacu. Pięknie, pięknie, pięknie.





Było super fajnie. Po 2 dniach w Porto odstawialiśmy Maria na lotnisko, poleciał sobie wypoczęty do Londynu. My ruszyliśmy dalej naszym rumuńskim karawanem. Pojechaliśmy jeszcze na 2 dni do Francji, przy północy Hiszpanii ;))))). Tak się tam luzowaliśmy, że nawet nie zrobiliśmy zdjęć. Żadnych. Piwek popływał jeszcze na desce, my z Anną doszlifowałyśmy opaleniznę, następnie zawinęliśmy się i postanowiliśmy wrócić na Sudecką. Podsumowując, Portugalia to piękny kraj i trzeba tam jeździć. Wszyscy tam są wyluzowani, życie płynie wolniej, inaczej. Wszyscy są super mili, jeśli potrzebujesz pomocy, nie zginiesz, poruszą niebo i ziemie żeby ci ułatwić życie. Nie jest to najbogatszy kraj Unii Europejskiej, za to wydaje mi się najbardziej przyjazny. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że na stówę tam jeszcze wrócimy. Wakacje z Piwkami też polecam. Mam nadzieje, że w przyszłym roku też mnie zabiorą ze sobą, bo było super spoko, a to sztuka dla spędzić z kimś tyle czasu i nie mieć siebie nawzajem dosyć.
The Shins było też z nami:
Drogi pamiętniczku....
Day 1
Wyjazd zaplanowany na 5:00 rano doszedł do skutku o 7:00. Zapakowani po dach wyjechaliśmy na autostradę kierując się na Zgorzelec i pachnącą nowością autostradę niedawno otwartą, omijającą miasto ceramiczne - Bolesławiec. Rozprawiając z Piwkiem o jakości opon w Pasiaku, narzekałam jednocześnie na wiatr, że nie ma co robić tylko wiać i że znosi mi auto na pobocze. Po chwili okazało się, że wiatru nie ma, za to opona wybuchła w powietrze.... no i zniosło nas na przymusowy pierwszy postój połączony z poranną gimnastyką z zestawem ćwiczeń pod tytułem zmiana koła. Tutaj Piwek zdał egzamin na prawdziwego mężczyznę. Koło zmienić umi. Podlewarował, odkręcił, przykręcił... gotowe. Żeby tego było mało rozbudowane koneksje rodziny Piwków sięgają nawet do legnickich oponiarzy. Nikt w sobotę o tej porze nie ogarnął by kupna i wymiany 2 opon w godzinę, tylko Piwek mógł to zrobić i zrobił. Żeby jeszcze było mało w prezencie dostaliśmy od panów oponiarzy GPS, który później niejednokrotnie uratował nam dupę i zaoszczędził w sumie ze 100 godzin czasu, nie mówiąc o nerwach. Od tego momentu pani Kasia i Pan Andrzej stali się integralną częścią Pasiaka. Też dzięki temu, dalsza część podróży do Barcelony przebiegła po naszej myśli.
Day 2
Postój na francuskie śniadanie
Droga
Po dwudziestu i kilku godzinach jazdy odebraliśmy Maria z Girony, jakby nas było mało w pasacie... zapakowani teraz już jak rasowi Rumuni udaliśmy się do Barcelony. Upał, niebieskie niebo, wakacje.... Chodziliśmy do późnych godzin wieczornych, aż nam ostatnie metro uciekło. Zbyt pijani Sangrią, aby ogarnąć przyzwoicie autobus nocny, szwendaliśmy się chyba do 5:00 rano nie wiadomo gdzie. Barcelona piękna i tętniąca życiem. Polubiliśmy bardzo.
Ekipa
Day 3
Kac zabił nieco we mnie radość życia dnia następnego, mimo to przeszliśmy milion kilometrów i było warto, bo Barcelona urywa to i tamto.
Day 4
Odpalamy się do w kierunku Portugalii. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Toledo i Saragossie.
Droga
2 nawigatory: GPS i Pretorius
Saragossa
Toledo - marcepanowe miasteczko
Siedzą 3 marcepany:
Day 5
Nad ranem docieramy do Portugalii. Jeszcze ciemno a upał sprawia, że pot po tyłku ścieka. Jakość dróg nieco się zmienia, czujemy się więc bardziej "jak u siebie". Zatrzymujemy się na kawę w jakiejś dziurze. Jest pyszna i tańsza niż barszcz (kawa nie dziura). Ruszamy dalej, wszystko pięknie tylko pogoda zaczyna się zmieniać. Im bliżej celu tym bardziej coś jest nie tak. Chmury nisko, trochę deszcz popadywuje... o oooł. Tak to właśnie dotarliśmy nad uroczy ocean, do krainy deszczowców, widok był mniej więcej taki:
Pancernik got a little scared, bo dupa mu marznie znacznie szybciej niż wszystkim innym, a ten widok nie napawał optymizmem. Na szczęście po 2 godzinach słońce wyszło i świeciło zupełnie przyzwoicie. Nie było upału, ale przez większość dni pogoda była fajna. Poza tym, że prawie każdego dnia było coś nie tak... jak nie wiało to padało, jak było słońce to wiało, jak nie było ani chmury to za to nie było fal itd. Jak w górach. Szczególnie z tymi falami. Na szczęście zimno nie było więc absolutnie nie narzekam. Kolejne dni od tego momentu będą upływać podobnie, wino (takie dobre a takie tanie), jedzenie z morza, przepyszna kawa, mniam mniam pyszności z pastelarii gadanie o pierdołach, machanie nogą na plaży, ocean, ocean, ocean..... Peniche - surfersko- rybacka wioska. Splendid.
Day 6
Trochę nas złapał deszcz na plaży więc się odpaliliśmy do Lizbony. Piękna jest Lizbona. Mój faworyt wśród miast, które widzieliśmy. Ciepło, przytulnie, nie za bardzo czystko, nie brudno, bez przepychu, przestronnie.... jak dla mnie bomba, mogłabym tam z wielką chęcią pomieszkać troszkę. Przy okazji tej wizyty nakupiłyśmy z Anną gadżetów z pastelarii tyle, że we 4 nie mogliśmy dojeść. Pyszności, słodkie, słone...Pancernik lubi jedzenie więc był w 7 niebie.
Day 7,8,9,10,11,12,13,14
Te dni wyglądały mniej więcej podobnie w moim wykonaniu: słodkie robienie nic i piękne marnowanie czasu na plaży z przerwami na sen i jedzenie i picie wina. Czasemm też jak nas pogoda wygoniła z plaży odpalaliśmy się żeby zobaczyć jak Portugalia wygląda poza Peniche. No przyznać trzeba, że słabo nie mają. Posłużę się pismem obrazkowym w celu przybliżenia, jak wyglądało to nasze życie tam daleko.
Śniadania:
Plażowanie:
Nasza baza:
O zachodzie słońca:
Surfowanie (Piwki były bardziej aktywne niż ja i Mario):
Krewetki:
Wycieczka do Alcobasy:
Miasteczko, w którym znajduje się piękne sanktuarium. Tam też spotkaliśmy pierwszych Polaków podczas naszego wyjazdu. Gdzie tylko pojawia się obiekt sakralny tam też muszą być Polaki.
Wycieczka do Obidos:
Z Obidos pochodziła niejaka Józefa, która żyła w czystości i w życiu gołego faceta nie widziała, za to kochała Jezusa i go malowała... z cyckami.
Day któryś tam... zbliżamy się do końca. Pakujemy się do Porto. Piękne jest Porto no i produkują w nim porto więc czego można więcej chcieć. Bajka. Zaniedbane, brudne stare miasto. 100 metrów od katedry kury biegają po podwórku. Nie ma w centrum wytwornych knajp, drogich sklepów. Są za to bidne lokalesy plączące się po wąskich uliczkach. Que bueno... Piękne widoczki rzeka, wzgórza, pagórki, 6 ogromnych mostów, jeden lepszy od drugiego, przyjazny klimat, w powietrzu unosi się zapach porto. Żyć nie umierać. Znowu nałaziliśmy się jak durni, znowu na kacu. Pięknie, pięknie, pięknie.
Było super fajnie. Po 2 dniach w Porto odstawialiśmy Maria na lotnisko, poleciał sobie wypoczęty do Londynu. My ruszyliśmy dalej naszym rumuńskim karawanem. Pojechaliśmy jeszcze na 2 dni do Francji, przy północy Hiszpanii ;))))). Tak się tam luzowaliśmy, że nawet nie zrobiliśmy zdjęć. Żadnych. Piwek popływał jeszcze na desce, my z Anną doszlifowałyśmy opaleniznę, następnie zawinęliśmy się i postanowiliśmy wrócić na Sudecką. Podsumowując, Portugalia to piękny kraj i trzeba tam jeździć. Wszyscy tam są wyluzowani, życie płynie wolniej, inaczej. Wszyscy są super mili, jeśli potrzebujesz pomocy, nie zginiesz, poruszą niebo i ziemie żeby ci ułatwić życie. Nie jest to najbogatszy kraj Unii Europejskiej, za to wydaje mi się najbardziej przyjazny. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że na stówę tam jeszcze wrócimy. Wakacje z Piwkami też polecam. Mam nadzieje, że w przyszłym roku też mnie zabiorą ze sobą, bo było super spoko, a to sztuka dla spędzić z kimś tyle czasu i nie mieć siebie nawzajem dosyć.
The Shins było też z nami:
sobota, 19 września 2009
y
na fali ostatnich zajawek załączonych na blogu pefki postanowilem rowniez poszperac troche w rodzinnej bibliotece aby poszukac cwanych ksiazek z zajebistymi polskimi ilustarcjami. moze mapa ktora zrobie o wroclawiu pojdzie grafika w ta strone bo co jak co ale polskie ilustracje do bajek z lat komuny sa takimi miszczami ze mala bania. just look at those ones:







no i na koniec, cos co by juz w dzisiejszych czasach nie zostało dopuszczone do druku...
no i na koniec, cos co by juz w dzisiejszych czasach nie zostało dopuszczone do druku...
piątek, 18 września 2009
Cut Copy. I tyle!
cut copy jest mistrz zespołem. kawałek far away jest moim mistrzem od długich miesięcy. ale remixy tego numeru, porobione przez samych kozaków są tak samo wyjebane. tego posta dedykuje jednej piosence, co siedzi mi we łbie od roku pewnie nie wyjdzie jeszcze długo. czek it bo ja moge słuchac tego przez całą dobę naokrągło.
na początku oryginał:
poźniej kozak od bag raidersów:
a teraz hercules and the love affair co zrobił z tego kawałka (słaba jakosc ale hypem ma dobre):
na koniec pod tym adresem jest remix od golden filter, ktory tez jest nie chudy!
nie mam pojecia o co chodzi z tą pieśnią ale to jest dokładnie to co gunther lubi. i to w chuj!
na początku oryginał:
poźniej kozak od bag raidersów:
a teraz hercules and the love affair co zrobił z tego kawałka (słaba jakosc ale hypem ma dobre):
na koniec pod tym adresem jest remix od golden filter, ktory tez jest nie chudy!
nie mam pojecia o co chodzi z tą pieśnią ale to jest dokładnie to co gunther lubi. i to w chuj!
are you a gay fish?
no dobra dobra. troche ten tydzien byl przebalowany co nieco. dzialo sie tak bo w jednym czasie nalozylo sie pare spraw, gdzie picie bylo wrecz obowiazkowe.
sprawa pierwsza - mam wolna chate. pancernik - ma luba siedzi z piwkami w portugalii i dobija mnie co dzien smsami jaka to pogoda ladna i jak siedza na plazy wcinając krewetki co je sobie zdobyli od rybaka, kiedy ja wlasnie wtedy dosmażam mortadele na leczo, bo tylko to mi sie w lodowce ostalo. w kazdym razie pomimo braku mojej dziewczynki i reszty kompanii wcale mie nie smutno, bo non toper ktos mnie odwiedza, z czego sie bardzo ciesze. przedwczoraj nawet zostal pobity rekord odwiedzin. na ogladanie meczu barcelony zjawilo sie ponad 20 osob, choc nie wykonalem nawet jednego telefonu by kogos sciagnac!. zatem nudno to na tej sudeckiej raczej nie jest. lecą mikstejpy sammy bananasa i daniela drumza, jest społeczniackie zamiatanie liści, jest gotowanie, jest w sumie nie najgorzej.
sprawa druga - w ubiegłą sobotę miałem rodzinne wesele. wesele mojej kuzynki, ktora jaka jedna z niewielu z mojej obszernej podlasko-lubelskiej rodziny jest naprawde super spoko. pojechalismy wiec na ślub i wesele. wesele bylo calkiem niebezpieczne bo zaczelo sie jakos wczesnie (znaczy o 16) i jak to na weselu trzeba bylo wlać ten obowiązkowy litr wódki w siebie (choc mysle ze moze i zrobilem lepszy wynik). były tańce z rodziną, byly wygłupy olą i kamilem na parkiecie przy ketchup song i macarenie (kurwa jaki ten dj był chujem na rope - na początku myślałem ze to lepiej ze nie ma orkiestry, tylko dj ale to wcale nie był lepszy wybor. ale coż wesela rzadza sie swoimi prawami i trzeba to uszanować, zwłaszcza ze przyszły rok chyba bedzie obfitował w wesela bliskich ludzi i nalezy sie powoli przyzwyczajać. W morde!
sprawa trzecia - niezapowiedziane picie tez sie zdarza. tak jak wczorajsza mini parapetowka u adama w rynku na melinie, na którą przyniosłem sobie jedno młodziezowe piwko, a skonczylem nawalony w bezsennosci z ola, kamilem, dyduchem, kondradem i dominem ocierając sie o spoconą mase ludzi okupujacych ten klub.
zatem zycie na sudeckiej, gdy nie ma mamy i taty w domu to nie łatwa sprawa. trzeba pić, trzeba zarabiać, trzeba żyć
na sam koniec mam jakies z dupy zdjecia z wesela z mojej komorki. to piewsze pokazuje troche ze mam naprawde ładną kuzynke i trzeba być dumnym z ładnej rodziny, a to drugie pokazuje mnie w mojej marynarce, spodniach od adama, butach od taty julki, a krawatem od taty gunthera - takim bylem kurna cepem numer jeden!

sprawa pierwsza - mam wolna chate. pancernik - ma luba siedzi z piwkami w portugalii i dobija mnie co dzien smsami jaka to pogoda ladna i jak siedza na plazy wcinając krewetki co je sobie zdobyli od rybaka, kiedy ja wlasnie wtedy dosmażam mortadele na leczo, bo tylko to mi sie w lodowce ostalo. w kazdym razie pomimo braku mojej dziewczynki i reszty kompanii wcale mie nie smutno, bo non toper ktos mnie odwiedza, z czego sie bardzo ciesze. przedwczoraj nawet zostal pobity rekord odwiedzin. na ogladanie meczu barcelony zjawilo sie ponad 20 osob, choc nie wykonalem nawet jednego telefonu by kogos sciagnac!. zatem nudno to na tej sudeckiej raczej nie jest. lecą mikstejpy sammy bananasa i daniela drumza, jest społeczniackie zamiatanie liści, jest gotowanie, jest w sumie nie najgorzej.
sprawa druga - w ubiegłą sobotę miałem rodzinne wesele. wesele mojej kuzynki, ktora jaka jedna z niewielu z mojej obszernej podlasko-lubelskiej rodziny jest naprawde super spoko. pojechalismy wiec na ślub i wesele. wesele bylo calkiem niebezpieczne bo zaczelo sie jakos wczesnie (znaczy o 16) i jak to na weselu trzeba bylo wlać ten obowiązkowy litr wódki w siebie (choc mysle ze moze i zrobilem lepszy wynik). były tańce z rodziną, byly wygłupy olą i kamilem na parkiecie przy ketchup song i macarenie (kurwa jaki ten dj był chujem na rope - na początku myślałem ze to lepiej ze nie ma orkiestry, tylko dj ale to wcale nie był lepszy wybor. ale coż wesela rzadza sie swoimi prawami i trzeba to uszanować, zwłaszcza ze przyszły rok chyba bedzie obfitował w wesela bliskich ludzi i nalezy sie powoli przyzwyczajać. W morde!
sprawa trzecia - niezapowiedziane picie tez sie zdarza. tak jak wczorajsza mini parapetowka u adama w rynku na melinie, na którą przyniosłem sobie jedno młodziezowe piwko, a skonczylem nawalony w bezsennosci z ola, kamilem, dyduchem, kondradem i dominem ocierając sie o spoconą mase ludzi okupujacych ten klub.
zatem zycie na sudeckiej, gdy nie ma mamy i taty w domu to nie łatwa sprawa. trzeba pić, trzeba zarabiać, trzeba żyć
na sam koniec mam jakies z dupy zdjecia z wesela z mojej komorki. to piewsze pokazuje troche ze mam naprawde ładną kuzynke i trzeba być dumnym z ładnej rodziny, a to drugie pokazuje mnie w mojej marynarce, spodniach od adama, butach od taty julki, a krawatem od taty gunthera - takim bylem kurna cepem numer jeden!
wtorek, 8 września 2009
euro basket on 120 inches
ci co nie są pałami z pewnością wiedzą, że w polsce odbywają się mistrzostwa europy w kosza. celowo użyłem określenia pały na tych co nie wiedzą bo takiego eventu juz dawno w polsce nie było, a wrocław jako miasto host żyje teraz koszykówką. zatem dotyczy to nawet dziewczyn. jak ktoś nie wie jeszcze o tym, to niech sie nie odzywa, bo kto sie odezwie ten pała. no w każdym razie od wczoraj czeka nas ponad 2 tygodnie dobrych emocji z polską reprezentacją, która chyba po raz to pierwszy ma taką paczkę, że nie ma sie co wstydzić. wczoraj własnie zorganizowałem oglądanie pierwszego meczu u siebie bo mam ku temu swietne warunki. chata pusta, a lodowka pełna bronxów. udało mi sie tez pozyczyc na czas krótki projektor od kamila, wiec wrzucam koszykówke na sciane i mam ekran na 120 cali! fuck yeah, wygląda to mniej wiecej tak:

beret tym razem w roli drugoplanowej ale i tak na pełnym cwanie. zatem ci, co chcieliby do mnie dołączyć na oglądanie, to zapraszam. miejsca w bród!
beret tym razem w roli drugoplanowej ale i tak na pełnym cwanie. zatem ci, co chcieliby do mnie dołączyć na oglądanie, to zapraszam. miejsca w bród!
poniedziałek, 7 września 2009
beret jest królem
beret - kot od ktorego przyjąłem najwięcej kału na odzież (właściwie to jedyny od którego przyjąłem kał na odzież), mały bezogoniasty patafian, co wybrzydza, jest histerykiem numer jeden i jest rozpieszczony lepiej niż paris hilton ma teraz obóz przetrwania. gunther jest jego jedynym opiekunem. a gunther sie ze zwierzami nie pierdoli. gunther wydziela mu jedzenie i nie daje sie nagiąć na dokładki. gunther uczy bereta wchodzic przez kocie drzwiczki, co mu je swiezo zamontowano. beret co nieco przez to cierpi. ale efekty sa widoczne lepiej niż na reklamie visira z hajzerem. chodzi jak zegareczek, a do tego nie sra jak najęty.
ale ten post jest tak na prawde wielkim propsem dla bereta, bo chodz jebaniec marudzi jak mało który i czasem jest wredny do oporu, to koniec konców jest kozakiem jakich mało i ma zajebisty charakter. mieszkamy na sudeckiej tylko 2,5 miesiąca ale ja traktuje go jak swojego i mógłbym godzinami o gadac o numerach, które robi co dzien na chacie. zrobiłem pare fot na przypale, zeby ci co nie widzieli, zobaczyli who the fuck is beret/berek/beretti, a berek jest królem sudeckiej i nikt mu tego nie odbierze!





ale ten post jest tak na prawde wielkim propsem dla bereta, bo chodz jebaniec marudzi jak mało który i czasem jest wredny do oporu, to koniec konców jest kozakiem jakich mało i ma zajebisty charakter. mieszkamy na sudeckiej tylko 2,5 miesiąca ale ja traktuje go jak swojego i mógłbym godzinami o gadac o numerach, które robi co dzien na chacie. zrobiłem pare fot na przypale, zeby ci co nie widzieli, zobaczyli who the fuck is beret/berek/beretti, a berek jest królem sudeckiej i nikt mu tego nie odbierze!
Subskrybuj:
Posty (Atom)