wtorek, 7 grudnia 2010

chyba twoja stara

i sie znowu zaczal tydzien. admirał mateusz dalej uzera sie z koreanczykami i jeszcze inna szajką marudnych ludzi. poniedziałek jest trudnym dniem dlatego też cieszę się, że już wtorek. siedze w domu i trawie pysznego kotleta schabowego, którego usmażyłem własnym sumptem na pysznym polskim oleju. do tego tłuste polskie puree ziemniaczane. a sałatka? fuck sałatka. kiedy gunther je obiad warzywa odchodzą na drugi plan (no chyba, że kartofle - lubie słowo kartofle tak by the way. zaznaczają moją wschodnio-polskośc, z której pochodzę i się nie wypieram). na chacie za to unosi się ciężki zapach palonego, niewywietrzonego tłuszczu. coś jakby z chaty mojej babci.

weekend był spoko i w sumie jest co wspominac. zaczęło się w piątek. piątek był wolny od pracy. miałem wolne, bo poszedłem pracowac dla kogo innego w innej roli.w roli naukowca! raz na jakiś czas moja miła koleżanka gosia zaprasza mnie do siebie do fundacji pozwala poprowadzic za sianko serię wykładów. trudno w to uwierzyc ale nazywają się "zajęcia z ciekawymi ludźmi" i to ja mam byc tym ciekawym....

wykłady prowadzone są dla ludzi, których tam nazywają seniorami, a ja ze swym ignoranckim podejściem do zycia bardziej przysposobiłem sobie słowo "dziady".
w tej konkretnie sytuacji i przy tych konkretnych dziadach mogę sobie pozwolic na delikatne zdrobnienie i nazwac ich dziadki, gdyż ci są wyjątkowo fajni i burzą moją tezę, że polscy seniorzy to banda frustratów i zgryźliwców...
moje dziadki są aktywni i ambitni. uczą się języków obcych i odbywają lekcje na pracowniach komputerowych. ja za to przychodzę do nich na serie wykładów o Wrocławiu. Znają mnie i lubią bo jestem śmieszny i zawsze opowiem im coś fajnego. Tym razem miałem 3h zajęcia o dzielnicy 4 świątyń. Wykład, a raczej prezentację multimedialną przygotowałem w noc poprzedzającą wykład i ledwo co zdążyłem nie przesypiając ani minuty. W każdym razie wszystko się udało, pare dziadków mi przysypiało ale nauczony "doświadczeniem" wiem, że oni muszą się regenerowac czesciej i to nie jest spanie z nudów, tylko z błogiego stanu ducha i robią to tak wdzięcznie, że nie sposób się na nich obrażac. W każdym razie na koniec dostałem brawa i poczułem się lepszym człowiekiem...

na wykładzie piątek się dla mnie skończył, bo po nieprzespanej nocy nie miałem siły na nic. pojechaliśmy do magdy mamy w odwiedziny i tradycyjnie zasnąłem przy telewizorze. ale sobotnia noc była już mocna. kamil miał urodziny. już dawno nas na jaracza nie było, więc przyjechaliśmy z ochotą się najebac w dużym gronie. była wódkai i sałatki z majonezem na zagrychę. był adam, który był tak głupi, że już dawno go takiego nie widziałem. goła dupa adama wpisała się na stałe w kanon naszych imprez towarzyskich.

ale na urodzinach nasze towarzyskie życie w ten weekend się nie skończyło. bo urodzin kontynuacja nadeszła w niedzielne popołudnie, kiedy pare skacowanych niedobitków z kamilem i olą, guntherem i hilde i adamem na czele spotkała się w magnolii w burger kingu. a cel był słuszny. zacytuję adama, który zorganizował ten event:

"Nie wiem czy wiecie ale potrójny whopper w Burger Kingu juz dawno przestal byc spoko. Od niedawna na ustach wszystkich jest wersja popiątna!!!

W zwiazku z tym, iz niedziela to dzien z Kalinoskim, zapraszam wszyskich na niebianska uczte w towarzystwie 5 kotletow i duzej bulki!!!"

tak tak. prawdziwi cwaniacy jedzą 5 kotletów!! było ekstra. w pewnym momencie bułka się rozpadła i zostały same kotlety. dobra zamuła. w momencie kiedy w kanapce masz 95% mięsa i 5% reszty bywa lekko monotonnie. ale event zakończył się wielkim powodzeniem. wszyscy dali radę. kamil mówił, że następnego dnia zrobił największą kupę życia. wiemy już w każdym razie, że 5 kotletów da rade wcisnąc ale zgodnie stwierdziłem z adamem, że 7 może byc problematyczny, więc jest to wyzwanie na przyszłośc. A jako, że ilośc dokładanych kotletów w burger kingu jest nieskończona, to zabawa może nie miec konca. a ja i adam jesteśmy na tyle głupi, że spokojnie będziemy odwiedzac ten przybytek jeszcze pare razy.

ja za to szykuje nowy event niedziely, scisle związany z dniem świętym. wyjazd do świebodzina na największego jezusa tego świata. chętni niech się ze mną kontaktują.

sobota, 4 grudnia 2010

czemu steve wonder nie umie czytac?

sobota. dobry dzien zeby dojebac posta. czynie to. slucham ciary z justinem timberlakiem, bo sobota to dzien puszczania roznych dziwnych numerów ze swiata mainsteramu. najlepiej wychodzi jak siedzimy w piatke na chacie i kazdy wychodzi z numerami ze swojego dziecinstwa albo jakiś swiezy wałek zasłyszany w "jaka to melodia?". wbrew pozorom wybór piosenek nie jest taki łatwy. selekcja kawałków musi byc wyjątkowa i nie wystarczy aby kawałek był obciachowy czy też smieszny. nie powinien również być hitem oczywistym (wiec mr president odpada w przedbiegach). mysle ze jezeli chodzi o zeszłą sobotę to wygrał ace of base i don't turn around, tak dla przykładu. no w każdym razie cenie sobie te soboty na januszowickiej w otoczeniu hilde piwka ani i kodziro.

p.s.
uwielbiam "jaka to melodia". kocham tą chujowo skonstruowaną scenę i drętwą widownię. Chłopaki w koszulkach w spodniach co nie potrafią klaskac, a bujają się jakby co najmniej byli w chórkach u georga clintona. laskom też nic nie brakuje. brokat we włosach i taniec a la polska podstawówka w międzyrzecu podlaskim, kiedy do niej chodziłem. kocham te szalone światła, niczym benefisy heleny vondrackovej w czeskiej telewizji w latach 90. uwielbiam drętwe żarty i psedudo luzacki styl Janowskiego - pedała, męską wersję Mało Foremniak. Ubóstwiam uczestników i ich pasję do słuchania muzyki, której nienawidzę. no i jeszcze te zespoły.... są lapsy w garniturach ze mszy niedzielnej (oni chyba najpierw idą zagrać piosenki do studia, a potem prosto do kościoła). teraz zresztą formuła programu się trochę zmieniła, bo oprócz zespołów grających piosenki, zapraszana jest natasza urbańska (którą się jaram bo jest ładna, a ładnymi ludźmi się trzeba jarać zgodnie z niemieckim przysłowiem, że są na świecie 3 rzeczy, które przemijają: echo, tęcza i uroda kobiet). oprócz niej zawsze występują tancerze (zgodnie z modą, że cała polska tańczy). układy tancerzy są tak chujowe, że nie daliby im wystąpić o 23.20 w lokalnej telewizji w mieścinie na alasce. no i oczywiście kuferek od solidarności - król nagród polskiej telewizji publicznej. sam marzę o takim. jak ktoś nie wie, co mi dać w prezencie na jakąkolwiek okazję, to kuferek solidarności jak najbardziej mnie rozraduje. nawet nie wiem co tam jest. może w tym cała jego magia. coś jak niespodziewana kartka na walentynki w podstawówce, której sie nie spodziewałeś. Pewnie była od jakiejś słabej, zakompleksionej dziewczyny ale w sumie tego nie wiesz i gdzieś tam w środku troche się jarasz. dobra jest 17.58. nie napisałem nic o tym co sie działo ostatnio. tak lubię. za 5 minut zaczyna się "jaka to melodia" więc sie odłączam. wrócę później. dziś kamila biba urodzinowa, sto lat.

niedziela, 28 listopada 2010

Mój mały fetysz

Nic mnie tak nie śmieszy jak głupie ruchy kończyn górnych. Wczoraj na kacu słuchaliśmy hitów z jutjuba, a jednym z nich był właśnie Walk like an egyptian. Doprowadził mnie do spazmów śmiechu ten oto fantastyczny klip:



Ponieważ sobota jest już tradycyjnie kacowa, zwykle jest głupia. Wczoraj nie było inaczej. Całą czwórka (Pancernik, Gunther i Piwki)wstaliśmy o 14:00 zjedliśmy śniadanie o 15:00, a przez resztę dnia leżeliśmy do góry brzuchami pod kocami oglądając "jaka to melodiaaaaaa?". Potem zglodnieliśmy i pojechaliśmy na kebaba. Gutek miał kebaba obiecanego na urodziny.

100 lat mojemu chłopakowi Gutherowi i miliona dobrych kebabów z wołu życzę!

Pięknie było.

Rozwiązaliśmy też zagadkę: czy da się zrobić siku w trakcie erekcji? Doszliśmy, że się da.

O piątku nie wspominam, bo wstyd. A chciałam tylko pójść do kina.

Kamil, sam jesteś nic się nie dzieje.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Uwaga na rotawirusy

Jak skutecznie sprawić by komuś odechciało się żyć w krótkim czasie? Odpowiedź jest prosta: podzielić się z tym kimś rotawirusem.

Nie lubię dziada. Zepsuł mi rotawirus długi weekend. Ostatnie dni ładnej rowerowej pogody spędziłam w kiblu, a potem w łóżku. A miałam inne plany. Szlag z fakiem!!!

Biedny Pancernik.

Nic dodać nic ująć.

Strzeżcie się rotawirusów, bo są wredne.

Wyglądają tak o:

sobota, 6 listopada 2010

piłowanie ziemi po 27?

znowu weekend. znowu na budowie ale zawsze to jakiś odpoczynek od korporacji.

recz krótka o korporacji, bo na łamach bloga chyba nie pojawiło się jeszcze info, że dołączyłem do dośc pokaźnego grona wrocławian i wałbrzyszan pracujących dla miłej i sympaycznej koreańskiej firmy ulokowanej poza wrocławiem.

bardzo mi tam dobrze - zarządzam flotą, więc z powodzeniem można mnie nazywać admirałem i nie będzie żadnego faux pas. Uśmiecham się dużo do ludzi i jestem pomocny i sumienny. To z pewnością pozytywnie wpłynie w przyszłości na moje wyniki KPI, evaluation anquette i jeszcze innych angielskich słów i skrótowców, z których drwie otwarcie. Muszę się przyznać, że bardzo boli mnie fakt, że w tego typu firmach wszysy są tacy spoko i non stop używają czasowników takich jak: zarikłestować, sabmitować czy wysłać apruwala. Piecze to w uszy ale nic sie nie da z tym zrobić - znowuż jebana ameryka wchodzi nam do gardeł z każdej strony (nawet przez koreę).

Tak, jestem korporacyjną dziwką. Sam nie mogę w to uwierzyć. Wstaję o 5:40 dzień w dzień. Golę się 2 razy częściej niż mi sie to zdarzało i gotuję obiady na jeden dzień do przodu i pakuję je w te plastikowe pudełka zdatne do podgrzewania w mikrofalówce. Dostaję kartę multisport - więc tak jak inni ludzie sukcesu mogę pójść do Arkad i stojąc na bieżni podziwiać przez duże szyby osiedle Dorota-Barbara. Mogę zasięgnąć porady instruktora od work-outu, jak najlepiej popracować nad czworogłowym. Później po udanym treningu mogę wybrać się do sauny na zasłużony relaks. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko 48m2 na strzeżonym osiedlu ( coś o nazwie "zielona ostoja" albo "słoneczna pagoda") i małego, kompaktowego samochodu, który mało pali i niewiele kosztuje ale jednocześnie ma więcej stajla od Golfa III. Ale ciężka praca pozwoli mi osiągnąć moje cele. Będe piął się po drabinie sukcesu jak nikt inny.

Choć nie wszystko, co powyżej napisałem jest prawdą, to mimo to widzę jakieś pozytywne strony korpo. Dobrze płatne nadgodziny, weekend nigdy nie jest pracujący, bony do tesco na święta - nie lada uciech czeka na człowieka w koreańskich firmach.
No i jeszcze do tego koreańczyki śmieszne naokoło. trudno się z nimi rozmawia, bo mają wszyscy polipy w nosie i przeciągają samogłoski, więc to nie takie proste takiego koreańczyka zrozumieć. Wszyscy choć zarabiają super siano mają w zwyczaju chodzić w takich obciachowych, szarych ortalionach z krótką stójką ( taki troch Kim Dzong Il). Do tego chyba nie mają w zwyczaju się uśmiechać, zaś dużo plują i ćlamkają co czyni ich bardzo interesującym obiektem moich obserwacji multi-kulturowych. Mam duży problem z ich rozróżnianiem. Pracuje tam 2 miesiące a dalej nie wiem który to Chang a który Kim albo Choi, choć nie ma ich znowu tak wielu.

Do pracy jeżdżę z Kasią, która jest mistrzynią przyjeżdżania do roboty na 6:59, czyli w ostatnim możliwym momencie. W ten sposób omijamy poranną gimnastykę thai-chi, która zapuszczana jest z telewizorów wszystkim pracownikom biurowym i wygląda to komicznie.

A jak jeszcze o korporacjach to jedna szybka dygresja - największą korpo dziwą jest oczywiście piwko i muszę to tu powiedzieć. Piwko dostał nową ksywę. Michał - co światła w HaPeku gasi. Ale on to widocznie lubi, więc nie będę już więcej komentował. W każdym bądź razie jego zaangażowanie (lub po angielsku commitment) w świat korpo przekracza moje najśmielsze wyobrażenia.

P.S.

jedyne korporacyjny skrótowiec, którego lubię to SOP. To taka funkcja w komputerze co ułatwia parę spraw w firmie. Oficjalne rozwinięcie to Standard Operation Procedure. Ja wolę wersję polską i staram się jej trzymać. Spierdalamy O Piętnastej.

poniedziałek, 1 listopada 2010

mariah carey-sklodowska

siedze w zernikach i ogladam film o amerykanskim dzieciaku, co ratuje misia pande. jest duzo przyjazni ludzko-zwierzecej, łzy i emocje. odpoczywam. weekend byl ciekawy. a do tego swieto zmarlych wydluza go o kolejny elegancki, bezdeszczowy i relatywnie cieply dzien. ale najpierw o poprzednim weekendzie. to dopiero byly emocje...

pojechalismy do krakowa, z ktorym laczy nas mily sentyment i troche miejsc, w ktorych mielismy zwyczaj przebywac. z tego co pamietam, to od wyprowadzki prawie 3 lata temu nie mielismy okazji za bardzo aby jezdzic tam czesto - totez bardzo cieszylismy sie z wycieczki. pojechlismy na unsound - pierwszy festiwal tego roku, na ktory dane mi bylo zorganizowac pieniadze.

wyjechalismy wczesnie rano, zeby jeszcze sie troche pobujac i odwiedzic starych znajomych. najpierw do hajzrala. najlepszego reprezentanta kieleczczyzny w tym kraju. hajzral to ma zycie dopiero. tak jak ja jest korporacyjna dziwką. radzi sobie. jego dziewczyna tez jest z korpo, wiec życiowy sukces murowany. mielismy szczescie bo odwiedzilismy go w jego super nowym, lśniącym mieszkaniu. podlogi drewniane, spoko balkon, eleganckie sprzęty kuchenne. bylem pod wrazeniem.
rafal i marlena maja mega smiesznego, lekko anemicznego i pyzatego kota. zwie sie heniek i potwierdza filozofie, ze imiona ludzkie nadane kotom to swietny pomysl (moje ulubione imie ludzkie dla kota to robert). wypilismy z nimi kawe, zagryzając ciastkami fornetti. poczulem jak czasy sie zmieniaja. kiedys rafal wpadal do mnie na starowiślną w srodku dnia najebac sie wiśniówką. teraz kawa z nowej zastawy, przegryzana kruchym ciastkiem w 3 odmianach. potęga odpowiedzialności i poważnego życia zwycięża każdego z nas, nawet mnie. oczywiscie nie zmienia to faktu, ze bylo zajebiscie milo ich odwiedzić i sa naprawde spoko i cieszy widok jak sobie radzą.


nastepnym krakowskim przystankiem byl dom agaty i wlodara. a wlasciwie to jeszcze jednej osoby. bo jak mówiłem o tym, że nawet najbardziej popaprani się w życiu ogarniają, to zdanie oprócz mnie i hajzrala równie dobrze pasuje do włodara i agaty. a włodarczyki sie powiekszyly i mają udaną i zdrową córę jagodę vel kluska vel klops. wlodarczyki dalej są super śmieszni, mają nowe ładne mieszkanie, które włodar ubarwia na ścianach różnymi funkowymi tapetami i plakatami. zjedli my obiad, wypili ze 2 kawy i pogadali o tym, jak to nasza super gruba koleżanka z przed lat jest teraz naprawde dobra laską.
wlodar dalej jest drukarzem z dużymi ambicjami, a dla agaty szacunek bo sie obroniła na pare dni przed porodem. a kluska - jak to 3-miesieczne dziecko - chyba cały plan na dzien to sie najesc, troche pokomarowac, przypaprac troche smiesznych min i polizac najwiecej przedmiotów ile jest w zasiegu reki. bylo fajnie u nich. znowuż wniosek, że czasy sie zmieniają.

Jak już pojechalismy od Włodarczyków, było już ciemno i generalnie nadchodził czas, żeby troche sie przygotowac przed Unsoundem. Okazało się, że w tej samej okolicy mieszka Maciek. Zabralismy go z przed chaty i pojechalismy do centrum na maly spacer i jakieś drinki. Przeszlismy sie po dawniej lubiancyh ulicach i zadekowalismy sie w "miejscu", knajpie na brudnym kazimierzu, zeby poogladac krakowskich cwaniaków, hipsterów i wypić wiśniówkę na lodzie z cytryną.


O 21 dojechala reszta ekipy. Był piwek, anka i kodziro - czyli januszowy skład w pełnej okazałości. zjedlismy razem duzy obiad w jakiejs dziwnej czesko-argentynskiej knajpie, pozniej szybki transport do macka na chate. tam wódka na ekspresie i w koncu dojechaliśmy do fabryki, naszego miejsca docelowego. tam zastały nas 2 kozackie wnętrza i dwe sceny, dużo przestrzeni i dobra frekwencja. ludzie ze stanów, niemiec, słowacji, szwecji. wszyscy odjebani w spoko ciuszki... jeszcze nie byłem na takim festiwalu. po szybkim rekonesansie od razu wiedzielismy, że zostaniemy na jednej scenie, tam gdzie james blake, mount kimbie (przy który nota bene prawie dostałem zawału, zemdlałem i sie wyrzygałem w jednym momencie) i dorian concept.
Dlugo by sie rozpisywac kto jak grał, w każdym razie najwieksze zaskoczenie pryszło od typa, którego w ogóle nie znaliśmy... była 4:30 rano. wszyscy już dośc zmeczeni. nagle wchodzi dorian concept - jakiś kurna austriak. daje mu 10 min, żeby mnie przekonac zebym jeszcze został i sie dalej bawił. po 3min już wiem dobrze, że będzie to najlepszy występ wieczoru. dorian grał se na takim piskliwym keyboardzie i był niesamowity. do tego jakieś głupie wizualki z davidem hasselhoffem i pornolami z przed 40 lat. było dobrze, głośno i piskliwie. yeah!

nastepny dzien zaczął się o chyba o 13. był krótki spacer i polski obiad w "kuchni u doroty". powrót był mocno męczący ale z dużym uśmiechem na twarzy.

piątek, 22 października 2010

complience. trust. efficiency. passion. perfectionism. life's good

jest piatek. a ja pisze spoznionego w chuj posta po wielu wielu dniach nieobecnosci. nawet przeoczylem urodziny... czyje? bloga! to juz 3 lata sie w to bawie z pancernikiem. nie ukrywam ze sie ciesze bo mimo to, ze posty wpadaja chaotycznie i w roznych odstepach czasowych, one naprawde relacjonuja wiekszosc rzeczy, ktore robimy, lubimy i na ktore sie wkurwiamy w tym padole codziennego zycia... i wiem ze teraz lepiej jest miec twittera, bo swiat web 2.0. tego wymaga i w przeciwnym wypadku nie jest sie spoko, to jebac twittera i pozostaniemy przy swoim pamietniczku. twitter - co za syf.

piatek jest spoko. wróciłem z pracy. zjadlem pierogi z ukrainy od pani tatiany, co sie opiekuje wujkiem magdy i od czasu do czasu se gotuje. spoko, tluste, ciasto takie bardziej gumowe, dlugo gotowane, pachnie czosnkiem, jaram sie. w swiecie wokół mnie bez mojej zgody eliminowane są przejawy tłustości jedzenia. w zamian idzie kasza jaglana i takie różne kruche ciasta, co wyglądają żywcem jak z mąki (no, kolor taki jakiś inny, ale nieświadomy by powiedział, że zmieszane z kakao albo cos takiego). W rzeczywistości są z jakiejś ekologicznej płyty pilśniowej pełnej otrąb owsianych, jogurtu probiotycznego i jeszcze paru składników, których nie do końca rozumiem. Smalec, mąka biała, cukier biały, sól (tylko nie ta morska dla pedałów), mleko 3,2%, śmietana 18% nagle przestały być spoko. Ja jestem jednym z ostatnich walczących o hype dla wschodnio-europejskich wymysłów kulinarnych. jebana zachodnia europa... ostatnio coraz bardziej się zastanawiam czy ja ją tak do końca lubię.

no więc jem to ciasto, tę pigułkę zdrowia, dietę królików cesarskich i tych szynszyli co później idą na futra dla tych co się nie lubią z joanną krupą ( nota bene joanna krupa - jaram się. moja dziewczyna umie ją dobrze naśladować. strasznie to śmieszne, te koślawe wargi i super z dupy amerykański angielski co niespecjalnie chyba robi na mnie wrażenie. ale co tam, przecież wszyscy chcemy być bardziej zachodni niż wschodni, więc chłońmy ten zachód taki jaki jest).

ale wracając do ciasta... smakuje mi. jem. dokładam drugi kawałek. ale jak dostane takiego tłustego pieroga z czosnkiem od ukrainki, albo kotleta od mamy to jednak ta wschodnia europa rośnie w moim sercu. od razu puls jakiś lepszy. tłuszczu po kolana, ale ile szczęścia.

to jest najgorszy post jaki kiedykolwiek napisałem i nigy nie był tak o niczym jak teraz. wydarzyło się tyle rzeczy. a ja o pierogach od ukrainki się rozpisuję. ide. przyjde później.

p.s.
Polska jest we wschodniej europie. Tak było, jest i będzie. Nie pasujemy do zachodniej europy tak samo jak meksykanie nie pasują do ameryki północnej. Lubię być nazywany wschodnio-europejczykiem i nie psioczę na brak jakiejkolwiek wiedzy o polsce ze strony moich szwedzkich czy belgijskich znajomych, gdy tak o nas mówią. Nie ma pojęcia środkowa europa. Chyba sami je wymyśliliśmy, żeby pozbyć się kompleksów wschodnio-europejskości. Zachód kończy się nad odrą. Później jest meksyk europy. Mówię to ja-Mateusz-polak. Jest 17:20, za oknem już szarawo i czuć tę kurewską zimę,
w powietrzu ale jest piątek. Jaram się

Czwartkowe odliczanie baranów

Jest godzina 5 minut 30. Od 40 staram się ponownie zasnąć, ale jakoś mi to nie idzie. Siedzę sobie w Żernikach. A właściwie leżę. I nic.

Jestem tu sobie, bo zamieniam mamę w nocnym czuwaniu nad Wujkiem Bez Nogi, który tak na prawdę ma nogę. Zdrowia tylko trochę nie ma i dlatego jest teraz u nas. Kiedyś pewnie nade mną też ktoś będzie musiał czuwać (oby nie za prędko) więc nie marudzę, bo taka rzeczy kolej. Mam nadzieję tylko, że nie będę sikać 70 razy w ciągu jednej nocy. Zaczynam się powoli przyzwyczajać do tego wstawania i kładzenia się znowu, ale po którymś tam razie okazało się, że numer z liczeniem baranów nie działa. No i leżę i nic. Znudziło mi się, poczytałam podręcznik o mózgu, ale chyba jest to za trudna lektura na tą rześką porę, kiedy mózgu mi zdecydowanie brak.

Popiszę zatem o przygodach Gunthera i Hilde, bo chyba nawet jest o czym mając na uwadze datę ostatniego wpisu.

O ślubie napisze Gutek, bo to jego brat się wziął i ożenił nie mój.

Oficjalnie zaczął się sezon jesienny, brrr.... i przy okazji szkolny oł je! Nie jestem kujonem, ale szkółkę swoją lubię i jest mi bardzo przykro, że doturlałam się do roku ostatniego, zaprawdę nie wiem jak to będzie za rok kiedy przyjdzie październik, a ja nie będę musiała nabyć nowego kajetu. Zaleję się smutkiem po pachy.

W każdym razie... mieszkamy sobie jeszcze na Januszowickiej i tu nic się nie zmieniło. No może kolory za oknem. Poza tym, że liście z zielonych przybrały barwy czerwone to jeszcze właściciele mieszkania postanowili wymienić kafle na tarasie. Dla tych co patrzą na świat w różowych okularach taras ma kolor piasku na plaży, dla tych co w oczach mają tylko skalę szarości taras jest raczej w kolorze sraki.

Zostając w temacie kolorów, nie mogłam zasnąć bo zastanawiałam się nad kolorami ścian, które chciałabym mieć i nad kolorem linoleum w kuchni. Stanęło na pomarańczowym. Może to ta piękna polska jesień mnie zainspirowała, a może skłonność do cytrusów.

Tak trochę chaotyczny ten post, ale poddaje się moim błądzącym, szalonym myślom. Hohoho. Taka pora jest z dupy, że na brak porządku nie będę się skarżyć.

Jestem z siebie bardzo dumna, a to dlatego, że uszłam ostatnio z życiem ze zderzenia siebie na rowerze z samochodem! ha! i nic mi się nie stało haha! Pancernika nic nie zniszczy więc nie radzę z Pancernikami zadzierać. A jak się pojawi syfon to już w ogóle. Jedno co mi się w tej całej sytuacji nie podoba to, że mój bajk ucierpiał, ale da się naprawić więc nie jest źle.
Oddając rower do naprawy zakochałam się na zabój. Szykują się kolejne nieprzespane noce. Będę się ciąć i wieszać, bo obiekt moich westchnień jest w obliczu nadchodzących duuuużych wydatków niedostępny, ale za to zajmuje pierwsze miejsce na pancerniczej liście rzeczy upragnionych, nawet przed kozakami, o których śnię już od miesiąca. Kurde blade, każdy chciałby mieć taki rower!!!!!!



Kolor nazywa się Kiwi Green. Rozłożył mnie na łopatki. Ja chcę taki mieć!!!!!!
Jak bym miała taki rower to bym z niego nie schodziła. Spałabym z nim nawet, przysięgam.

Zmiana tematu. Dla odmiany byliśmy na imprezie tydzień temu. Mówię serio, że dla odmiany bo we Wrocławiu, królestwie klubokawiarni o wymyślonych parkietach i muzyce bez sensu, naprawdę nie ma gdzie przeważnie pójść żeby się pobawić i żeby jeszcze było dobrze. Na szczęście od czasu do czasu ratuje nas ośrodek więc może jeszcze nie zginiemy tak prędko. W ośrodku na Hackmanie była petarda pomimo braku ludzi ( co tym bardziej mnie martwi, bo jak już coś się dzieje fajnego to można by się spodziewać tłumów walących drzwiami, oknami i sufitami a tu dupa). Ja jednak bawiłam się dobrze i to nawet bardzo. Na dokładkę z nikąd pojawiła się Ciotka Ferenz z męskim głosem, talerzem wódki w łapie i bananem na buzi. Zrobiło się jak za starych dobrych czasów i jeszcze raz nadmienię: było mega fajnie. Przetańczyłam caaaaaałą noc.
Dobra, moja mama, co też cierpi na brak senności zeszła właśnie tutaj do mnie i idę na poranną kawę do kuchni. Z 5:30 zrobiła się 6:30 więc można już bez wstydu wstać i rozpocząć nowy, piękny, jesienny dzień.

czwartek, 23 września 2010

Katowice: Na Tauronie Hilde Tonie

Hilde tonie na Tauronie. Ktoś może przypuszcza, że utonęłam w muzyce, tak romantycznie. Tauron to przecież festiwal muzyczny. Nie, nie, nie. Nic bardziej mylnego. Hilde utonęła w morzu szampana i wódki. Podsumowując towarzystwo, z którym pojechałam: chyba można się było tego spodziewać. Wybraliśmy się. Ja, dwie Głośne, Anka i Piwko. No i powodzenia, krzyż na drogę. Sama jedna Głośna mi zwykle wystarczy do zaliczenia zgonu, a tu jeszcze Piwko na to wszystko. Tauron jest super i polecam wszystkim, bo dookoła mają fajne krzaczory.

Dzień pierwszy szampański:
- zaczęło się już w samochodzie, potem bąbelki wychodziły mi nosem i uszami, dlatego pewnie nie słyszałam muzyki za dobrze.

Dzień drugi spod znaku wódki z wodą:
Piłam wódkę z wodą, a potem wódkę z napojem izotonicznym. Polecam.

Tak serio i żeby nie było… to jednak trochę się pobawiliśmy, pokicaliśmy i muzycznie bardzo fajnie, ale ze wstydem przyznam i przykrością, że zachwiane zostały właściwe proporcje. Za dużo chlania, za mało kicania.
Tak czy owak było super. Bardziej owak niż tak. Hotel nasz pięciogwiazdkowy też był super. Czy ktoś kiedyś spał w hotelu pracowniczym? Jak coś to ja mówię NIE WARTO. Rumuny biegają po korytarzach i krzyczą i trochę śmierdzi i strach dotykać czegokolwiek.

Jeju…. Jeszcze ślub trzeba zarchiwizować. Ooooo dużo pisania. Chyba w następnym poście się ślub znajdzie.

Rodzaj żeński - panieński


Gunther chce mnie usunąć z bloga jak i ja kiedyś jego chciałam usunąć za niepisanie więc muszę streścić to, co się działo przez ostatnich kilka chwil. No, a ponieważ długo nie pisałam, to trochę się zdążyło nadziać. Wydarzenia opiszę w porządku chronologicznym, bo porządek musi być, jak to mawia mój dziadek. Z krwi i kości Polak, ale umysł ma pruski. Pedancik.
Nasz blog był mniej więcej ogarnięty do połowy sierpnia przez Gunthera i może od tego momentu streszczę nasze wesołe przygody, bo wcześniej nie wiem co było. Zagubiłam się nieco. Albo mnie nie było.
Żeby nikt nie pomyślał, że przed ślubem Blondyny i Szefika bawili się tylko chłopcy …. Panieński też miał miejsce! Jezuuuuu ……. mój pierwszy babski wyjazd ever!!!!! Ha! Przeżyłam! I co najważniejsze było przeprzaśnie. Było wszystko, co zwykle przydaje się do szczęścia, czyli:
-pyszne jedzenie (poza ciastem, bo o ile dobrze pamiętam chyba mi nie wyszło, choć włożyłam w nie całe moje wielkie pancernicze serce)
-pyszny alkohol – pyszny jak zawsze, choć może nawet bardziej, bo bardziej niż zwykle finezyjnie podany. Na co dzień… albo lepiej napiszę: na tydzień, zwykliśmy pić trunki w postaci czystej. Na panieńskim piło się natomiast kulturalnie (przynajmniej na początku) poncz arbuzowy. Ohoho… Ale wypas… sama sobie zazdroszczę, że tam byłam.
-doborowe towarzystwo – dziewczynki śmiały się i dokazywały, wszystkie w szampańskich humorach (bo szampana też się piło). Żeby było fajnie wszystkie poprzebierałyśmy się za kury domowe: (fartuchy, ścierki, wałki kuchenne, tłuczki do mięsa i takie tam) po to, by Ola mogła wczuć się w klimat bycia żonką. Zrobiłyśmy jej nawet test na żonę i wyszło, że się prawie nadaje. Nie przeszła tylko zadania z otwieraniem puszki piwa okiem, ale to nic. Nauczy się jeszcze.


Klimat był cudny. Piękna pogoda, niebieskie niebo, ciepło, jezioro. Sielanka jak się patrzy. Znaleźli się nawet z czasem koledzy, co pomogli nam w momencie kryzysowym, gdy wódka się kończyła. Nie można było do tego dopuścić więc użyczyli nam swych trzeźwych rąk i nóg do kopsnięcia się na stację. Niech Bóg im to wynagrodzi.
W tej chwili spojrzałam redaktorskim okiem na kilka linijek wyżej i zmroziło mnie. Hilde wymienia co było fajnego na imprezie i na pierwszym miejscu umieszcza jedzenie, potem alkohol, a na końcu towarzystwo. Jak bym była towarzystwem to by mi się zrobiło przykro. Nie redaguję i zostawiam naturalny obraz tego, co się w mojej głowie znajduje. Szyszki i piach i jedzenie. Ku przestrodze tym, co za dużo jedzą. To zły nałóg.



Najważniejsze, że wszystkie laski świetnie się bawiły. Mam nadzieję, że Ola Makucz – Kornacka odgrywająca rolę główną w naszym przedstawieniu jest tym całym wyjazdem usatysfakcjonowana.
Było ekstra! bawiłyśmy się jak damy, ale petarda była! Z klasą, nie to co u chłopaków- obora jakaś jak zwykle ;) kulturalnie było.

czwartek, 26 sierpnia 2010

dziki szal porywa mnie

jest wieczor na januszu. po raz pierwszy chyba w historii tej chaty nie ma nikogo w domu i siedze sam jak ten robinson crusoe (wtedy jak nie poznal jeszcze pietaszka). dziwne to uczucie ale chyba mimo wszystko chwila spokoju jest wskazana. tu zawsze jest gwarno. to piwko wroci z pracy i marudzi ze korpo go miazdzy. kodziro - nasz domowy konserwator - jedyny co zainstaluje router lub naprawi drukarke - kiedy on przychodzi na chate to zawsze jest pare chwil mija na zyciowe rozkminy. rzadko kiedy sa jakkolwiek konstruktywne ale lubie te rozmowy o dupie marynie. pozniej jakies teledyski sentymentalnie sie wlacza i tak mijaja letnie dni. moja dziewczyna zas jest zapracowana i maly z nia kontakt wieczorem ostatnio, gdyz jest najlepszym koordynatorem projektow w tym regionie i juz dawno chyba nie byla taka zarobiona. nawet teraz jest gdzies w boleslawcu albo innym ciekawym miescie dolnego slaska.

ten post ma byc jednak o rzeczy najwazniejszej, jaka wydarzyla sie w ubieglym tygodniu - a mianowicie wieczor kawalerski mojego brata kamila.

organizatorem wieczoru bylem ja - gunther, gdyz jestem swiadkiem na jego weselu. a organizacja takiego przedsiewziecia to nie lada wyczyn, i tell you. zebralem wiec najpierw cala ekipe ziomkow i bliskich i wyruszylismy do olejnicy - wielkopolskiej wsi, gdzie znajduje sie osrodek awf, do ktorego kamil jezdzil na niezapomniane obozy za swoich studenckich lat. wynajelismy jeden wielki drewniany szalas, do ktorego udalo nam sie wszystkich zmiescic. szalas byl troche w stylu baraku z gross rosen, tylko lozka wygodniejsze i chyba w gross rosen nie mieli pradu. oprocz tego warunki zblizone. aaa zapomnialem wspomniec, ze przed wyjazdem udalem sie do makro i zrobilem zakupy gastronomiczno-alkoholowe aby przypadkiem czegos nie zabraklo.

jezeli chodzi o sam pobyt, to spedzilismy tam dobe i w ciagu tych 24h chyba udalo nam sie zrobic duzo rzeczy. po pierwsze wypilismy miliard wodki, po drugie zrobilismy duzego grilla nad woda, gdzie wspominalismy mlodziencze czasy, zas wspomnienia przeplatane byly kapaniem sie w jeziorze na waleta. kamil dostal od nas ladna obroze, z wygrawerowanym swoim imieniem i numerem telefonu do oli. pasowala mu. bedac nawaleni, udalo nam sie rowniez rozegrac najbardziej zenujacy mecz siatkowki jaki kiedykolwiek swiat widzial (choc wiekoszosc z ekipy to rasowi sportowcy i absolwenci awf) i zagrac pare partii w króla w kosza. w totalnej ciemnicy wygral faworyt - Michal "sokole oko" Piwko i sam chyba do tej pory nie moze w to uwierzyc. nastepnie, jak juz bylo mocno pozno poszlismy do "diany" (choc ta nazwa brzmi jak strip club w rzeczywistosci jest zwykla awf-owa dyskoteka) szukac wrazen. zawiedlismy sie gdy zastalismy pogaszone swiatla i pustke generalnie. ale wcale nas to nie zniechecilo. poszlismy wiec gdzies hen daleko w pole, az na szczyt wzgorza gdzie znajdowal sie wysoki nadajnik ery, ogrodzony plotem z drutem kolczastym. mimo usilnych staran drut kolczasty byl bariera dla nas nie do pokonania i niestety nie moge sie pochwalic wszystkim, ze majac pewnie ze 3 promile we krwi udalo nam wdrapac na 40 metrowy maszt...

zawiedzeni nieudana operacja powrocilismy do szalasu kontynuowac maraton i tak noc dobiegla konca. a przynajmniej ja tyle pamietam.

nastepnego dnia byla pobudka i piwo na sniadanie. pozniej jakies glupie mycie zebow i ciag dalszy gier i zabaw. znowu byla koszykowka. ale chyba najciekawsze byly kajaki, bo ze 2 godziny plywalismy wszyscy na kajakach po najbrudniejszym jeziorze swiata. piwko jak do niego wskoczyl, to mial pozniej na sobie jakas dodatkowa zielona warstwe ochronna. po kajakach grill i dokanczanie wodki z dnia poprzedniego. ja zrobilem eleganckie hamburgery dla wszystkich i bardzo z nich bylem dumny. piekace slonce, hamburgery i ciepla wodka z ciepla cola i sami mezczyzni dookola - czyz nie wszyscy pragniemy to przezyc!

jak juz sie najedlismy, to nadszedl juz czas wyjazdu. wrocilismy wiec brudni, spoceni i osmoleni grillem do baraku, spakowalismy sie. zas przed wyjazdem postanowilismy, ze to nie wypada tak na brudasa jechac do wroclawia, wiec wykapalismy sie w basenie. nie posiedzielismy tam jednak dlugo bo piwko-mongol zaczal wrzucac jakies 10 -letnie dzieci z kolonii do wody choc chyba wcale tego nie chcialy i zeby uniknac awantury zawinelismy sie z terenu akwenu i sprawnie zaladowalismy sie do fur.

powrot do wroclawia wygladal roznie, w zaleznosci od tego w jakiej furze sie kto znajdowal. ci co jechali z moim bratem nie mieli latwo bo tam alkohol lal sie az do granic wroclawia. efektem tego przejazdu byl ledwo stojacy dyduch i nie stojacy piwko, ktorego to niczym worek ziemniakow wnieslismy do domu na 3 pietro....

chyba bylo dobrze. sport i alkohol - krolewskie polaczenie.

moja dziewczyna tez byla na kawalerskim, tylko takim dla bab. ale ona sama napisze jak bylo. ja widzialem pare zdjec i chyba nie najgorzej. wszystkie dziewczyny wygladalo dziwnie czysto i w ogole jakis cywilizowany byl ten panienski...

ja za to wrzucam jedyne 2 zdjecia, jakie zostaly zrobione.


tu pawlak sika w barakowym pisuarze


a tu grupowe na chujowej jakosci na stacji benzynowej. kamil - kawaler na plastikowym zubrze siedzi


o! a tu zestaw kawalerski powiekszony

czwartek, 5 sierpnia 2010

kebab nation

zastanawialem sie nad nadaniem tytulu dla tego posta i wymyslilem piekna nazwe dla firmy/budy co robi kebaby. ktoz nie chcialby zjesc kebaba z kebab nation? ktoz nie chcialby dolaczyc do kebab nation? ja juz jestem w kebab nation od dawna. piastuje stanowisko w sejmiku dolnoslaskim. glowny kontroler jakosci...
no nic. tu nie ma pisania. wrzucam zdjecia, ktorych mam malo i sa chujowe ale trudno.

1. takie kebaby serwuje ziemia goteborska. bez kitu, zjesz to i nie ma mowy o kolejnym posilku przez najblizsze 8 godzin.



2. gunther w krainie slodyczy. smaki lukrecji czy tez rabarbaru to ich ulubione. wszystkie zelki smakuja jakby byly posypane maka. jestem zalamany i zmartwiony tym ze oni naprawde je lubia.



3. tak sie szwedy bawia w sobotnie popoludnia. wynajmuja se balony. widok z kuchni mieszkania filipa.



4. dzien na jednej z miliona wysepek, do ktorych mozna doplynac tramwajem wodnym z dzielnicy filipa i sobie posiedziec i zamulic, co tez uczynilismy. w kadrze 2 klasyczne czarne szwedy i dziewczyna filipa.





5. obiad po szwedzku na szybko. sledzie, salatka z krewetkami w majonezie z ziemniakami. ja troche ryby nie jadam ale sledzie byly cwane, a do tego oni sie jaraja sledziami, chyba nawet bardziej niz polacy



y!

wtorek, 3 sierpnia 2010

sweden! it's a country you tool.

na januszu mamy dwa telewizory. jeden jest na dole - zajebista plazma przytwierdzona do sciany. drugi jest u mnie w pokoju. taki maly. cos w stylu telewizora dla pani, co mieszka sama, ma 2 koty - jeden pusia, a drugi klaczek, z ktorymi oglada "na wspolnej".

pierwsza dygresja. kto sie kurwa utozsamia z na wspolnej? tak wyglada zycie polskich rodzin i ich codzienne problemy? calkiem cwane mieszkania maja te wszystki rodziny. meble takie nawet przyzwoite. nawet dziady tam maja takie meble, ze w sumie to moglbym sam takie miec. gdzie jest obciach - ten gen, ktory my polacy nosimy prawie wszyscy? W zadnym mieszkaniu nie zauwazylem pawlacza. w klapkach tez nie chodza. kurwa, o co chodzi? to jest dramat a nie serial. co innego plebania. tam wszystko jest poprawnie.

koniec dygresji

a wracajac do telewizorow, to na naszej chacie ten maly telewizor jeszcze czeka na swoja inicjacje (w sumie to nawet nie wiemy gdzie jest pilot), a plazma zostala uruchomiona na mistrzostwa swiata i raz jak sie troche napilismy z adamem w dzien obrony jego pracy i w srodku dnia ogladalismy na regionalnej znakomity program pod tytulem "zamiana zon". rewelacyjne widowisko. polecam goraco. bogata laska z wroclawia pojechala na kujawy na gospodarstwo jakiegos mysliwego, co jej kazal na polowania z nim chodzic w nocy i rozgladac sie za sarnami z wiezy strazniczej. biedna poszla w obcasach i przysypiala bo pozno bylo, a ten mysliwy ja wycienczona budzil, zeby byla na oriencie caly czas. za to ta druga to byla typowa wieslawa, co skarpetki prasuje i generalnie chodzi miedzy kuchnia, a duzym pokojem. bardziej babcia niz mama, co zasypia na fotelu i zyrandole wyciera raz w tygodniu. masywna, bo gdzie jakas chuda szczapa, co w swetrach chodzi brazowych, ale takich dziwnych brazowych...

w kazdym razie obiekt pod tytulem telewizor nie jest uruchamiany i wszyscy maja na niego wyjebane, co czyni nas lepszymi ludzmi. co innego w szwecji. tu doznalem telewizorowego szoku. telewizor leci non toper u filipa na chacie, jak rowniez u jego mamy i troche mi rozbija dzien, bo jak idiota sie w niego gapie. a szwedy w wakacje nie maja jakiejs porazajacej oferty. sa 2 typy programow. jedne to angielskie programy o bogatych brytolach, co szukaja domu w hiszpanii i cale ich rozterki. a drugi typ to programy kulinarne o kazdej porze dnia i nocy. aaa no i jeszcze sa amerykanskie programy o ludziach, co maja manie zbierania roznych rzeczy i maja cala chate zawalona roznymi sprzetami z przecen. wchodza do domu tylnymi drzwiami i nawet lozko maja tak przysypane scierwem, ze sie polozyc normalnie nie moga. te programy sa o terapii psychologow, ktorzy na wezwanie zaniepokojonych krewnych ucza tych ludzi oczyszczac dom z tego wszystkiego i zyc jak bialy czlowiek...

wiec nie ma reweli. ale za to lubie reklamy, bo sa spoko i jakos ten szwedzki w reklamach spoko brzmi choc nie rozumiem za duzo. wrzuce moja ulubiona. dziewczyny nie zrozumieja bo nie lubia pilki noznej. reklama promuje rozpoczecie sezonu ligi angielskiej. teraz bedzie tu osobny kanal na to, gdzie non top beda mecze, powtorki, wywiady itp. chcialbym, zeby mi w polsce taka reklame sklecili.



a. jeszcze druga. ta jest z dupy ale chyba zapowiada, ze dub step powoli wchodzi na grubo do masowej kultury.

cheeky vines and suga dimes

dalej tu siedze. zostalo mi pare dni ale jak boga kocham odliczam kazda minute do powrotu. nie ma filipa bo sie odpalil na wakacje i siedze sam jak palec u niego na chacie. pogoda jest slodka. eleganckie 20 stopni, ladne niebieskie niebo (co jest bardziej niebiestsze od polskiego - zgodnie ze staropolska, ogolnie wyznawana zasada, ze polska nawet niebo ma bardziej chujowe). do tego ta zajebista bryza z nad zatoki, co przyjemnie luska lico twe.

troche zostalem przybity sprawami przeprowadzkowymi. bo ten kto nie wie, to niech sie dowie, ze ja w swym krotkim, cwiercwiecznym zywocie przeprowadzalem sie juz jakies 9 razy, z tego 8 w ostatnich 15 latach. wlasciwie to chyba bede czul sie niekomfortowo, gdy jakims cudem za rok okaze sie, ze zostaje w tym samym mieszkaniu. Wiec teoretycznie do szwecji przyjechalem na malowanko. malowanko jest spoko, barki troche bola ale co to dla mnie. ale troche sie kurna przeliczylem.

mama mojego drogiego kolegi filipa zamiast farbowania mieszkania, zmalowala mi kolejna w tym roku wyprowadzke w najgorszym wydaniu (ten rok jest czarnym rokiem, bo to 3 z rzedu). do tego w chacie o najwiekszej ilosci scierwa i niepotrzebnych gadzetow w tej czesci europy. slyszal ktos kiedys o pakowaniu porcelany przez 6 pelnych dni roboczych? ale coz, mama filipa jest troche slaba i nie ma z nia dyskusji, bo wywodzi sie z armii, a ta rasa jest jakos bardziej zaborcza i chyba nie lubi sprzeciwow. ja za to nie lubie armii. wlasciwie to nienawidze i w sumie to z tego co pamietam, kazda osoba posiadajaca jakies wieksze przeboje z wojskiem, ktora mialem okazje spotkac w moim zyciu zawsze chcialem zapalic w cymbal. ale ta pani jest kobieta, a do tego to mama mojego super kolezki, wiec zagryzam zeby wraz z wargami i podbrodkiem (bardzo smiesznie to wyglada)i poslusznie pakuje kolejna setke ceramicznych figurek baletnic, rycerzy i sarenek. ja pierdole. dobra koniec o tym bo chyba jestem niemily, a w sumie dostaje za to siano wiec nigdy wiecej o tym.

no coz. w kazdym razie troche teraz rutynowo wyglada moj dzien, a po powrocie na chate, choc pogoda dokazuje, a o 22.30 jest dalej jasno i moge sie palnac do miasta to czesto konczy sie pelna zamula. a chata filipa jezeli chodzi o wyposazenie, do zamuly jest chyba stworzona. dysponuje plazma, laptopami, nintendo wii, x boxem nowym i starym. nawet umiem juz grac w jedna gre i jestem zajebisty. nazywa sie PURE. generalnie jezdzisz takim zajebistym quadem i scigasz sie po gorach w calym swiecie. zaczalem w nia grac, bo po pierwsze byla chyba jedyna gra, do ktorej obslugi potrzeba uzywac tylko 3 guzikow, a ja wychowany na gownianych konsolach nie jestem w stanie wiecej ogarnac. a po drugie, tam sie duzo skacze (ja lubie skakac), a jak sie skacze, mozna wtedy robic SALTO - a ja sie jaram wszystkim, gdzie robi sie salto.

zatem zagralem juz wszystkie zawody i w klasyfikacji generalnej jestem drugi, bo nie moge pokonac jednego penera co mnie zawsze gdzies pod koniec wyprzedza. mam slaba psychike, wiem o tym. dlatego nie jestem profesjonalnym sportowcem choc mam jakies tam predyspozycje. jak kiedys gralem na turniejach w tenisa, to zawsze w pierwszej rundzie odpadalem z najwiekszymi lapsami. wiecie jak mnie wykanczali? dawali mi takie wysokie pilki. a ja zamiast spokojnie skonczyc akcje zawsze ladowalem w siatke albo w ogrodzenie 5 metrow za boiskiem. taki bylem ananas. moj brat i inne ziomki patrzyli i niedowierzali. a nie powiedzialem jeszcze ze ZAWSZE w losowaniu dostawalem najwieksze cioty ( zgodnie z zasada ze glupi ma szczescie). no ale wracajac do tej gry komputerowej, to tam jest to samo. prowadze przez prawie caly wyscig. za moimi plecami jest ten pener, co o nim juz wspominalem. w grze nie mam lusterek, wiec w sumie go nie widze ale podswiadomie czuje jego obecnosc, cos jakby dziwny ucisk na lopatki. no wiec jade jade, pokonuje najgorzsze przeszkody, wchodze w ostre zakrety na pelnej pizdzie i przejezdzam je jak krol, pozniej mam mega hopke do przeskoczenia, na ktora najezdzam, wyskakuje, robie salto (bo zawsze robie salto choc dostaje sie za nie najmniej punktow (tego nie rozumiem, skad ten brak wrazliwosci dla salta u tworcow gry)) laduje poprawnie, zostaje mi ostatni lagodny zakret, a pozniej juz tylko dluga prosta i upragniona meta. wiecie co sie dzieje na ostatnim zakrecie (nota bene po szwedzku zakret wdziecznie zwany jest "kurva")? przerazony i zesterowany jak borsuk przed runieciem tamy (?!!?!?!?!??) trace zimna krew, zeslizguje spocone palce z kontrolera i z impetem antylopy wpierdalam sie w skaly. dojezdzam osmy i wierzcie mi nie jest fajnie. wtedy brakuje mi wlasnie tego czwartego guzika. funkcja placz albo podpal quada i idz na ryby. na rybach nie wazne kto jest pierwszy, a kto drugi. wazne zeby sie nawalic. w nastepnym beda zdjecia

piątek, 30 lipca 2010

W kinie czas szybko minie jak na winie

Podczas gdy Gunther stara się zjednać sobie czarne serca szwedów, Pancernik rozbija się po salach kinowych. Troszeczkę. We Wrocławiu era więc korzystać trzeba póki jest, bo później nie będzie. Miło popatrzeć jak pięknie moje miasto ożyło przy okazji tej okazji. Wszyscy się radują i dokazują.

Poza tym nie mam za bardzo co pisać, bo nic spektakularnego się nie podziało. Życie na Januszu toczy się powoli. Anna de Dog buduje stadiony, Piwek de Smurf Maruda ściga się w korpo o upragniony tytuł pracownika miesiąca, a Michał de Restaurator siedzi na rybach, Hilde de Pancernik de Koordynator koordynuje i ogarnia marząc o wakacjach. Wszystko po staremu. Tylko Bereka nie ma.

Ja chcę psa!!!!

A to takie takie z ery, zamiast klipów....

Takie widziałam dziś, dlatego zachciało mi się psa bardziej niż na co dzień:


A to film o tureckim żulu idiocie. Kozak. Smutny, ale dobry. Bardzo działał na zmysły. Przez pół filmu śmierdziało mi wszystko żulem i jak wróciłam do domu też mi śmierdziało.

środa, 28 lipca 2010

panckoke med sild pa

opowiesci goteborskich ciag dalszy. moj blog wlasnie uswiadomil mi, ze do miasta w ktorym sie obecnie znajduje w tym samym czsie przyjechal demon z gosia i ewa z pawlakiem... oczywiscie nikt z nas nie wiedzial, ze bedziemy w tym samym szwedzkim zakamarku i sie nie spotkalismy...

ja tymczasem przeplatam przyjemne z pozytecznym. moze zaczne od pozytecznego. pracuje sobie na najwiekszym luzie jaki sobie mozna wyobrazic i zarabiam szwedzkie koronki. pomagam mamie filipa w przeprowadzce i wraz z filipem oczyszczamy dom z wyposazenia. etyka pracy naszej pracy pozostawia wiele do zyczenia, bo o ile ja dostaje za ta prace pieniadze, to filip zostal niejako przymuszony do tego zeby pomagac mamie i najladniej to ujmujac ma wyjebane. troche mu sie nie dziwie, bo takiej mamy jaka ma filip to szczerze powiedziawszy nie zazdroszcze (choc tego sie chyba tak nie mowi otwarcie o mamach naszych dobrych znajomych. no coz - moj blog, to bede sobie pisal co chce). no wiec przychodzimy do 'roboty' na 9.00 wypijamy 2 kawy, pozniej szybki przeglad klipow na vh1 i powazne rozmowy na wysokim poziomie o tym, ze katy perry to kawal zdziry. nastepnie zbieramy sie do ciezkiej tyrki. ale nie mozna sie za bardzo rozpedzic, bo o 12 jest lunch, wiec punkt 12 ja, filip i jego braciak jestesmy przy stole i juz cos sobie szponcimy do jedzenia. po lunchu kolejne 2 kawy a la szwedzka lura z ekspresu po ktorej sikasz czesciej niz po browarze, maly odpoczynek dla dobrego trawienia i twardego stolca i juz polowa dnia mija! tak wiec komuna w pelni szaleje po polnocnej stronie baltyku. kawa tylko troche lepsza. troche prac ogrodowych, troche ladujemy sprzety do busa i wywozimy na nowa chate. a najgorsze jest pakowanie porcelany. mama filipa jest troche z sieradza i zbiera zastawy porcelanowe a la ludwik 14 (choc nie wiem czy jakakolwiek inna cyfra przy ludwiku robi jakas roznice w tym temacie. w kazdym razie chodzi o droga porcelane z jakimis zlotymi obramowkami i inny tego rodzaju palacowo-podobny syf). problem w tym ze jego mama ma takich zastaw ponad dyche i zazyczyla sobie zeby ja pakowac w folie bombelkowa sztuka po sztuce bo sie boi strat w transporcie. aaaa. bez komentarza. pozniej o przyjemnym.

poniedziałek, 26 lipca 2010

piosenki z pod renki

wprawdzie moja dziewczyna jest krolowa wrzucania klipow z jutuba na bloga ale mi sie tez nalezy a do tego mam tylko chwile czasu wiec wrzuce te numery co mi chodza po glowie ostatnimi czasy i nie chcialbym o nich zapomniec:

1. najpierw idzie slugabed bo jest takim zawodnikiem, ze zjadam wszystko co wypusci



2. pozniej idzie benga bo mi piwek pokazal, a jak piwek pokaze to znaczy ze dobre



3. pozniej idzie talking heads, bo uslyszalem na mikstejpie od kodziro i jak boga kocham uwielbiam ten zespol. mozna skopiowac prawie wszystkie zespoly ale ich sie nie da. slyszal ktos kiedys - ej, to brzmi jak talking heads?



4. big boi bo jesli rap bedzie szedl w ta strone co ten numer, to jestem skory sie w niego znowu zanuzyc



5. skoro jestem w szwecji, to nalezy sie tez szwedzki kawalek - ten jest spoko. it's bangin'



o. i tyle. zero tresci, same klipy.

niedziela, 25 lipca 2010

smaken som pa bakken

po ostatniej pancerniczej relacji przyszedl czas na gunthera, co sie znowuz gdzies rozbija po swiecie i kombinuje co by tu ze soba zrobic. a mija juz prawie tydzien od momentu mojej emigracji, kiedy to w poszukiwaniu wrazen i pieniedzy pojechalem sobie do szwecji.

wylecialem w poniedzialek do goteborga, bo tam mieszka filip, moj najlepszy zagraniczny ziomek. filip dalej jest spoko. wprowadzilem sie do niego na chate, w ktorej mieszka razem ze swoja dziewczyna o wdziecznym imieniu Chanelle. Chanelle jest mila dziewczyna. Studiuje teologie (?!!?!?!???!) i wakacyjnie pracuje w domu starcow. Brzmi troche jak osoba, z ktora moglbym nie znalezc wspolnego jezyka ale jest calkiem w porzadku, nie wprowadza zbyt wiele zamieszania w domu a do tego pozwala mi uzywac swojego szamponu, bo ja balwan zapomnialem zabrac to cos do szwecji.

Mieszkamy na drugim pietrze na przyjaznym szwedzkim osiedlu, z widokiem z kuchni na cale centrum. na podworku ze wszad wystaja masywne skaly, bo oni nie maja normalnej ziemi tylko jakies jebane polodowcowe kamienie wiec jak sobie szwed chce zrobic wiekszy ogrodek za domem, to musi zatrudnic chlopcow od materialow wybuchowych i wtedy mu wysadza tyle ogrodka w skale ile mu potrzeba. jezeli chodzi o ciekawostki geograficzno-rozrywkowe to przeraza mnie jeszcze ilosc mew, ktore budza mnie kazdego poranka. nigdy w zycie spodziewalbym po sobie tego, ze stwierdze iz jest cos gorszego od golebi ale chyba mewy chyba je przebijaja.

co jeszcze z goteborga? pogoda jest spoko. po serii 10 dni upalow po 35C w polsce, przyjazd do kraju gdzie non stop jest jakies 22 i przyjazna chlodna bryza z nad morza na prawde uspokaja. miasto jak to szwecja wyglada poprawnie. slowem poprawnie chcialem ujac fakt, ze tu kazdy element architektury, ludzkich zachowan, zycia codziennego jest dosc wywazony, usystematyzowany i przez to byle jaki. w architekturze nie widac przegiec i jakichs artystycznych odpalow, wszyscy wygladaja tak samo spoko, ale nie widac zadnych subkultur, jak na scianach widnieje grafitti - to tylko w dozwolonych miejscach, jak po drodze trzeba jechac 50 - to kazdy sie tego trzyma, jak jemy sniadanie to skromne i dosc zdrowe - zeby sie czlowiek nie rozleniwial. wszyscy sa do siebie grzeczni i sie usmiechaja, a jak sie ze soba witaja dobrzy znajomi to tylko przytulanki wchodza w gre, bo inne przywitanie zakrawe o erotyke.

teoretycznie wiec wszystko spoko - ale cos czuje ze na dluzsza mete polak z jego finezyjnym, kombinatorsko-partyzanckim usposobieniem moglby zaczac sie tu wkurwiac. ja sie troche wkurwiam... w pewnym sensie radio eska lecace na pelna pare z glosnikow jakiegos matola w srodku miasta, odglosy czyjegos charania na ulicy, nie kasowanie biletow w tramwaju i jedzenie lunchu nie koniecznie punkt 12.00 jakos daje mi zewnetrzne znaki ze nie do konca jeszcze jestesmy maszynami, a szwedom juz chyba bardzo niewiele brakuje.

ale zeby nie bylo, to oczywiscie bardzo mi sie tu podoba. popoludniami duzo chodzimy po okolicy. browar nad zatoka zawsze jest zajebisty. do tego w miescie jest jakis wielki turniej pilkarski do lat 18 i jest kupe ludzi, co sie szwedaja. z racji tego ze jest drogo, a ja niekoniecznie przyjechalem wydawac tu pieniadze, to nie zazywam poteznej ilosci rozrywek. duzo chodzenia tak czy inaczej jest w porzadku. a do tego jak tu moze nie byc w porzadku jesli kebab - kulinarna milosc mojego zycia, za ktory dalbym sobie wybic bark ze stawu jest dlugosci mojego przedramienia i jest tak zajebisty ze moglbym go jesc w nieskonczonosc!

do pozniej.

wtorek, 20 lipca 2010

Pancernik w delegacji

Nie ma takiego opierdzielania..... Nie ma wakacji. A szkoda. Wysłali Pancernika z nowej pracy w delegacje. Wpierw do stolicy a potem do Katowicy, też stolicy, tylko Śląska. Ten post pisany jest właśnie stamtąd. Jestem sobie proszę ja was w szafranowym zajeździe i czekam na pstrąga. Refleksje na temat delegacji są takie:
1) Polskie drogi są niesamowite i to się nigdy nie zmieni. Przejechałam do tej pory jakieś 600km, a czuję się jakbym trzasnęła co najmniej milion. Nie wyglądam też wyjściowo, a szkoda bo zrobili mi chyba kilka zdjęć. Nie zdążyłam się uśmiechnąć, a pewnie każą mi za nie zapłacić. Zastanawiam się ile powinnam odjąć od wypłaty w związku z tym.
2) Nie wiem kto to powiedział, że Warszawa wypiękniała, ale ten ktoś chyba nie wyjeżdżał poza rogatki Swarzędza.
3) Jestem uzależniona od kawy. Stało się.
4) Nie potrafię prowadzić samochodu bez muzyki. W babci srebrnej strzale nie działa opcja CD. Podczas podróży między miastami, gdy sygnał niknie, pojawia się duży problem. Radio maryja i rmf fm mają niewiele wspólnego z muzyką. Cierpię!!!!!! Nienawidzę Bryana Adamsa.

Gutek pojechał do Szwecji, zmienił branżę. Teraz robi w ogrodnictwie. Jak mu się zechce to potrafi wyciąć sekatorem pancernika na żywopłocie.

Dobra pstrąg idzie. Nie ma pisania.

Posłuchajcie sobie za karę, fajnej piosenki mojego faworyta tygodnia. Muzyka drogi:



A jakby puszczali takie wałki to byłabym zadowolona:

poniedziałek, 28 czerwca 2010

......

Wow! Nie mogę się nadziwić. Toż to niesłychane. Mój chłopak stał się hiperaktywnym blogerem. Chyba znam przyczynę. Każda wymówka dobra, żeby się nie uczyć. Znam to i rozumiem dobrze. Ja czytam pudelka dla odprężenia, bo tam są zawsze same ciekawostki. Np dzisiaj dowiedziałam się, że Mateusz Damięcki schudł 14 kg, gdyż ma zagrać w filmie o obozach koncentracyjnych, a Britney Spears prześladowała swoją terapeutkę, bo się w niej zakochała. No i teraz to już nie wiem czy ja dobrze wytyczyłam sobie ścieżkę kariery. Ten mój zawód taki niebezpieczny, jak się właśnie okazało. W sumie to nie mam nic do powiedzenia. Życie moje nudne jest w trakcie sesji i nie warte komentarza. Ale za to, że Gutek tak ładnie ogarnia bloga, wrzucam mu prezent w postaci tego oto wideoklipu. O!

Totally Enormous Extinct Dinosaurs - Garden from TEED on Vimeo.



Acha! Żeby potwierdzić prawdziwość słów Gunthera, oficjalnie ogłaszam juro, 29 czerwca, dniem Domestosa. Szykuje się wielkie odkażanie Janusza. Domestos day! Hej hej hej! Here comes Pancernik, better pray!

Artengo Kubota i Atlantic will make your day.

Wow. Wczoraj były uodziny Ani na Sudeckiej. Hepi berzdej Ania. Ania zrobiła jakieś 3 kilo jedzenia i wszystko było super dobre. Jak to u Ani – było dużo owoców, więc poziom witamin i dobrych składników odżywczych w moim kiełbasianym ciele wzrósł po wczoraj do jakiegoś absurdalnego poziomu. To prawdopodobnie jedna z ostatnich posiadówek na naszej najlepszej chacie swiata przed projektem przeprowadzkowym. A zmiana adresu już za pare dni. Tylko najpierw zdamy wszystkie egzaminy. W kazdym razie odebralismy klucze i wczoraj byliśmy na wizytacji. Nowa chata miazdzy tak samo jak Sudecka. Jest opor miejsca i pare naprawde dobrych zakarków. Ja z Hilde będę mieszkal na pietrze w takiej troche klaustrofobicznej jamie ale w sprawie wybierania pokoju mam wrażenie ze ja, tak samo jak i Piwko nie mam za wiele do powiedzenia i chyba tez nie za bardzo mam ochote mieć cos do powiedzenia. W kazdym razie po weekendzie rozpoczyna się nowy rozdzial. Hilde jako pedantka numer 1 naszej zalogi już się nie może doczekac az tam wejdzie i wyszoruje cala chate po swojemu, żeby przypadkiem nie zostala żadna bakteria po poprzednich uzytkownikach, a Kodziro tez ma jakies schizy na punkcie higieny i zarazków wiec chyba tez bez oporów jej w tym pomoze. Nawet ostatnio mieli taka rozmowe przez telefon. Brzmiało to mniej wiecej tak:

(Hilde): Michaał ale już się nie mogę doczekac az wjade na Januszowicką i wyDomestosuje każdy kąt tego mieszkania. Pomożesz mi?

(Kodziro): Dziewczyno, nie wiem czy wiesz ale ja na drugie imie mam Domestos!

Dziwne to troche jak dla mnie. Taka nadmierna ekscytacja Domestosowaniem chaty, no ale któż powiedział że jesteśmy w pełni zrównoważonymi ludźmi.

Podczas wczorajszej kolacji wyszło też pare dobrych historyjek i poczyniłem pewną obserwację. Otóż z racji tego że teraz mieszkam w Radwanicach – najgorszej wsi na ziemi, gdzie pogoda jest zawsze niekorzystna, a ludzie częściej mówią Kurwa, mam niesamowitą okazję żeby posiedziec z moimi rodzicami przez pare dobrych dni, co ostatnio nie działo się dość często. Wychodzą z tego często śmieszne rzeczy, np. rzecz o której zapomniałem totalnie – kult klapek w polskiej kulturze.

Po pierwsze – co za debil wymyślił klapki? Albo nie, klapki są spoko. Ale wiecie gdzie – na basenie! Zadam wiec inne pytanie. Kto wprowadził te jebane klapki do polskich domów i dał rade przekonać wszystkich ojców tego kraju do tego, że klapki są spoko? Może lepiej zebym nie wiedział bo zabije gołymi rękoma. Skad to się u nas wzieło?? Każdego ranka i wieczora dialog z moim ojcem wygląda mniej wiecej tak:

- Co tak chodzisz na bosaka, załóż klapki.
- Po co?
- Bo jest zimno, zaziebisz się.

W tym momencie musze wstawić pierwszy komentarz. Jakim cudem mój stary, który naprawde jest rozgarnietą osobą mógł wymyśleć, że w środku czerwca, chodząc po dywanie zaziębie się od chodzenia na bosaka???? Aaaa jeszcze zapomniałem przypomnieć, że dla mojego starego w ogóle nie ma znaczenia czy chodzę na bosaka czy w skarpetkach. On po prostu widzi, że nie mam klapek i to go bardzo dręczy. Dalej dialog idzie tak:

- Jest czerwiec. W czerwcu jest gorąco i chyba jakoś sobie poradzę.
- No załóż klapki...
- Nie, bo są wieśniackie.
- Masz, dam ci moje...

W tym momencie dialogu mój stary zdejmuje swoje własne klapki, na które ciężko sobie zapracował i daruje mi je pod moje stopy opiekuńczym gestem!!!! Jak cudowna jest ta potęga ojcostwa, gdy doświadczasz takiej chwili. Twój własny ojciec, ryzykując zdrowiem daruje ci Jego klapki, w których śmigał przez całe popołudnie! Nie do wiary. Jedno tylko mogę stwierdzić. Only in Poland! A teraz co najlepsze. Podobnego rodzaju sytuacja dzieje się mniej więcej w co drugim domu!!!!

Czy nasi starzy chodzili po glinie i torfie w swoich domach. Czy oni wychowywali się na moczarach??? Jakim cudem te prawdy ludowe przeniknęły ich mózgi tak bardzo że uznali noszenie klapek za obowiązkową czynność domową. Jak ktoś potrafi dać mi jakąś odpowiedz na to, to bardzo proszę. Ja rozumiem, że co kraj to obyczaj. Czasem chyba jednak boli mnie to, że my – Polacy przysposobiliśmy sobie te najbardziej obciachowe obyczaje...

Ide na mecz. Gra Słowacja z Holandią. Go Slovakia! A sędzia HUJ.

sobota, 26 czerwca 2010

radwanice pokaż cyce

Generalnie to siedze sobie w Radwanicach. To taka wieś pod Wrocławiem, gdzie z różnych powodów na nieszczęście osiedlili się moi rodzice. Radwanice to najbardziej chujowe miejsce świata i ludzie powinni tam mieszkac za kare. To tylko pare kilometrów od Wroclawia a taka mogila. Oj oj oj. W każdym razie przyjechałem do nich żeby odciac się od swiata pokus (co w Radwanicach jest bez problemu do osiągnięcia bo tam nic nie ma) i skupic się na nauce do egzaminu, bo dni już malo a stan mojej wiedzy o wrocławskich basztach obronnych i polach uprawnych jest mało zadowalający. Jedynie co mnie odciąga od nauki to te zasrane mecze, a mecze piłki nożnej nie pomagają w nauce. Odbywają się mistrzostwa swata, a mistrzostw się nie omija ot tak. Dzieja się dobre rzeczy bo na przykład ku mojej uciesze włoskie pedały i maminsynki, wielcy obroncy tytulu nie wyszli z grupy i sa obiektem drwin z mojej strony. Jaram się również nowym słowem które na zawsze już chyba zapadnie w pamiec wszystkim kibicom – WUWUZELE. Wuwuzel oficjalnie jest najlepszym i najbardziej irytującym gadzetem na stadionie. Sam bym takiego sobie zmotal ale chyba strzal w ryj murowany jakby z tym na stadionie slaska kolo laziorow wystapic. O! tak a propos - kim sa laziory. To jest jedno z tych slow ze slangu kibolskiego, ktorego nie rozumiem. Jezeli ktos potrafi mi wytlumaczyc kim oni sa, to poprosze. Bo domniemam ze laziory lubią duzo chodzic. Ale to tyle? Bo jezeli tak, to moze chca sie wybrac na wassapy ze mną. Pozniej bede sie chwalil ze chodzilem z laziorami. Pojdziemy na trójkąt i napiszemy w bramie jakiejs kamienicy LAZIORY 2010 - bo oni zawsze piszą w którym roku tak sobie spacerowali. Laziory... ja pierdole.

A teraz stare historyjki, wcześniej nie wspomniane.

Hilde – moja dziewczyna zepsula sobie nadgarstek. Zdarza się każdemu ale w takim stylu w jakim to zrobila to zdarza się tylko jej albo może jeszcze piwkowi choc nie jestem pewien. Hilde na urodzinach piwka, które odbyly się już dawno, mając jakies 17 promili alkoholu we krwi poszla na ulice wypróbować longboarda, którego piwek dostal od ani w prezencie. Co było tego efektem, to już wiadomo ale najlepsze jest to ze hilde z pękniętym nadgarstkiem była tak elegancko znieczulona, ze zaczelo ja bolec około poludnia dnia nastepnego, a dopiero o 16 wymyslila żeby pojsc do szpitala. Zostal jej zalozony najbardziej wieśniacki gips jaki kiedykolwiek widziałem, który calkiem niezle obrazuje służbę zdrowia w tym kraju.

Gunther – byłem w New York Timesie! W tym amerykanskim. W tym na papierze. Zadzwonila pewnego razu pani z ameryki. Powiedziala ze jestem ekstra i ze chce mi zadac pare pytan. Wiec odpowiedziałem i za 3 tygodnie artykul siedzial już w prasie ze mna jako jedyną rekomendacją dotyczącą wycieczek pieszych po Wrocławiu. Teraz dzwonia do mnie amerykany i chca ze mna chodzic na wycieczki, a ja zarabiam kupe siana. Wg moich skrupulatnych obliczen już w 2655 roku (czyli w tysięczną rocznicę potopu szwedzkiego) będę naprawde bogaty.

Ide sobie bo jest kolejka do komputera.

środa, 23 czerwca 2010

rzecz o Kleinburg Strasse

Blog jest mega z dupy bo Hilde jest kujonem i leniem w jednej osobie a ja mam za mało motywacji i nic się nie dzieje. Nie wiem o czym pisac bo już w chuj rzeczy zostało ominiętych. O, może o nowej chacie. Tak tak, dostaliśmy eksmisje. Nasza pani landlord się wyprowadza a my razem z nią. Nie wiem czy ta wyprowadzka ma jeszcze jakies inne podłoże (na przykład takie ze jestesmy lokalnymi rozbójnikami na tej emeryckiej krzyckiej oazie ) w każdym razie fakt jest faktem. Na początku lipca siedzimy na nowej chacie!

Chata, choc w niej nie byłem to wszyscy mi mówią ze jest zajebista. Znajduje się ulice obok Sudeckiej, w wielkim poniemieckim domu. Mieszkan w srodku jest parenascie. My zajmiemy to na samym poddaszu. Z tego co wiem to sąsiedzi i tam nie grzeszą młodością więc niech się szykują bo jak Gunther z Piwkiem zrobią before (zwany również biforem) to będzie pogłos aż do Sudeckiej. Metrów w chuj, jedyne co to nie ma ogrodu no ale bez przesady. Ważny jest również skład mieszkania, gdyż mamy nowego flatmejta. Trzon pozostał ten sam – Kuna, Pancernik, Piwko, Anka. Nowym graczem jest..... KODZIRO! Tylko nie ten z kreskówki, tylko ten popaprany wrocławski kodziro, nasz najlepszy sushi provider w galaktyce! Michal jest ekstra więc pomyślnie przeszedł wieloetapową rekrutację na najlepszego współlokatora i był na tyle popaprany żeby zgodzic się z nami mieszkac, a Michal jeszcze nie wie co to znaczy hoho. W ogóle należy mu się największa flaszka w mieście, bo gdyby nie on to byśmy w ogóle tego mieszkania nie mieli. A było to tak:

Hilde znalazła mieszkanie na stronie z mieszkaniami. Zajarała się bo ładne, bardzo dobre cenowo a do tego na krzykach a ci co z Wrocławia to wiedzą, ze Krzyki miażdzą. Zadzwoniła do pośredniczki i umówiła się na spotkanie. Kiedy pośredniczka zobaczyła moją dziewczynę, co wygląda jak 18-latka i Anię co wygląda jak 15-latka to od razu powiedziała, że sory ale właściciele nie chcą wynajmować chaty studentom. Dziewczyny więc nie dały rady przekonać Pani, że one w sumie są dośc poważnymi dziewczynami w stałch związkach z poważnymi facetami (pisząc to nie wierze, że to napisałem), że mają pracę i nie w głowie im wygłupy. Pani chyba jednak nie dała się zwieść i dziewczyny nie przeszły do dalszych etapów negocjacji. W tym momencie pojawia się w historii nasz super kolega Michał-Kodziro, który dowiedziawszy się o całej akcji postanowił wziąć sprawy w swoje rece. No więc najpierw wziął w te ręce telefon i przedzwonił na następny dzień do innej pośredniczki, zajmującej się tym mieszkaniem. Powiedział ze jest właścicielem restauracji i że potrzebuje dla siebie mieszkania pod biuro i dla jego pracowników – czystych, schludnych i wierzących w Boga. Pani się oczywiście zgodziła na spotkanie. Michał założył koszule, okulary biznesmena-ogarniacza (takie z grubą ramką na górze i bez ramki na dole) i po mistrzowsku ogarnął mieszkanie. Mam nadzieje, że ta pośredniczka co odrzuciła dziewczyny za pierwszym razem nie trafi na tego bloga bo chce jej internetowo powiedziec ze jest słaba i ssie, a Michał miażdzy niczym miażdzycza kości.

A teraz dodatkowa historia zwiazana z chatą. Jest dośc dluga ale postaram się ją streścić najlepiej jak się da bo jest zajebista.

Zaczne od tego ze Wassapy działają aczkolwiek chujowo i tylko z partyzantki. Troche sytuacje ratuje fakt ze nie wiem jakim cudem pojawiłem się w zagranicznej prasie w artykule o Wrocławiu i ludzie dzieki temu do mnie dzwonią. Wlasnie 2 tygodnie temu dostalem telefon od amerykanki z Waszyngtonu, co chciala do Wrocławia przyjechac. Powiedziała mi ze nigdy tu nie była a do tego jej przodkowie pochodzą z Breslau. Powiedziałem jej, ze zajebiście i zapytałem czy chce, żebym sprawdził w archiwach jakieś dokumenty i probował ustalić ich adresy zamieszkania czy inne rzeczy z nimi związane. Ona powiedziała mi ze spoko, że mogę to zrobić. Więc 4 dni temu poszedłem do biblioteki na Piasku i poszukałem co nieco o nich w starych księgach adresowych. Namierzyłem ich mieszkania i co wyszło????
Wyszło to, że wyprowadzamy się do domu, który był własnością jej rodziny!!!!!!!!
Słabo?? A żeby było śmieszniej to dowiedziałem się o tym w ten sam dzien, w którym dostaliśmy finalną decyzję o wynajęciu tego mieszkania!! Więc albo to po prostu jakiś przejebany zbieg okoliczności do dziesiątej potęgi albo możecie zacząć obmywać mi stopy i mówić do mnie JAHWE albo Błogosławiony Gunther – patron gryzoni, dziwnych zwierząt afrykańskich i ludzi z konuzjami stawu barkowego.


Wyprowadzka rozpocznie się po naszych egzaminach na początku lipca. Wtedy dojadą jakieś zdjęcia.

P.S.
Nie można do mnie mówić Błogosławiony Gunther bo takowy już istnieje. Żył w 11 wieku, był synem Stefana – króla Węgier. Po paru latach podróży przyjechał do Niemiec i został biskupem HILDEsheim. Nie wierzycie? A może ktoś mi powie, że znowu zbieg okoliczności?
http://www.newadvent.org/cathen/07084a.htm

P.S. 2
ten numer przyniósl piwko i jest najlepszy na swiecie






SLUGABED - DONKY STOMP by SLUGABED

piątek, 18 czerwca 2010

ten post jest starszy od twojej starej

On na prawde jest stary. Ale musialem go kiedys usunac bo pomyslalem ze jest slaby, a do tego nie chcialem aby wpadl w niepowolane oczy, gdyz nie wiem czy ktokolwiek wie ale przez dobre 5 minut oczy calego swiata skierowane byly na mnie. Teraz postanowilem go wrzucic z powrotem bo juz nikt na mnie nie patrzy a do tego chyba sie nie przejmuje za bardzo.

Od miesiąca nie było tu nikogo. Nie będę tu zwalal na lenistwo mojej dziewczyny czy swoje roztrzepanie. Teraz jesteśmy w pokoju we dwoje. Ona pisze na laptopie swojego posta, a ja na stacjonarnym mojego. Będą chaotyczne bo opisywane wydarzenia miały miejsce już dawno temu.

Rzecz o mojej pracy.

Nastal czas rozstania sie z nia, bo pomyslow przybylo na swoje interesy, a do tego juz chyba wyczerpałem limit mocy pracy w tymze biurze. Nie do końca chyba sie tam ze wszystkimi dogaduje. Jedna jest taka co nie lubi się uśmiechać. Nie wiem czemu tam pracuje, skoro tam przychodzą turyści. Turyści są szczęśliwi, że przyjechali do Wrocławia, a ona skutecznie zabiera uśmiechy z twarzy wszystkim, których napotka, niczym Joachim Brudzyński. Siedzenie przy niej grozi kalectwem...

Musze tez wspomniec, ze zmeczylem sie troche siedzeniem tam z powodu atakujących mnie Niemców, którzy jak wszyscy wiedzą nie są spoko. Po pierwsze dlatego, że gadają po niemiecku, a po drugie dlatego że są starzy jak Matka Teresa z Kalkuty. Zazwyczaj przyjeżdżają w większych grupach. Najpierw osiadają na pocztówkach i z wielką chęcią wybierają tę, która jest zrobiona w stylu retro, z retuszami starych obrazków z Wrocławia, podpisanych „Gruss aus Breslau” – mmmm jak oni dopadną tę pocztówę to naprawde zajawa i wynoszą ją w ilości sztuk co najmniej paru. Później trzeba z nimi odbyć krótką pogaduche i tu jest problem. Zacząłem ich rozumieć. Umiem wiec powiedzieć, że nie mamy znaczków na ich jebane pocztówki (wir haben kajne marken fur zie werpizdiś brifen). Męczą mnie też ich miny kiedy szczerze odpowiadam, że naprawde nie wiem jakie imprezy kulturalne odbędą się w listopadzie bo dopiero kurna kwiecień (bardzo trudno im to pojąć i zawsze dziwnie się wykrzywiają).

Męczą mnie Hiszpanie co nie mówią młoty po angielsku i chyba w moich osobistych kryteriach już dawno uplasowali się na pierwszym miejscu wśród największych kretynów europy. Tylko oni są zdolni w środku lutego zapytać dlaczego fontanna przy hali stulecia nie pracuje (perke la fontana no trawaho, e?).

Ruscy też się nie popisują z ich przeokrutną manią kupowania pamiątek dla całej rodziny i chyba jeszcze połowie znajomych co mają na naszej klasie (w wersji rosyjskiej www.adnoklasniki.ru). Ruscy do tej pory nie opanowali sztuki stania w kolejce. Najczęściej stosują metodę jak najbliższego podejścia pod ladę i wychodzą z założenia, że obsłużony zostanie ten, któremu bliżej uda wepchnąć się brelok albo magnez w moje nozdrza. Do tego trudno im wytłumaczyć, że miejsce w którym pracuję bardziej przypomina sklep a nie stragan i tu się nie targuje (Skolko stoit brelok? 12 zl. Dajte dwa za 20 pażalsta).

Te piękne chwile należy doprawić muzyką z 2 plyt, ktore nie wiem czemu leca w kolko od paru miesiecy. Jedna plyta to koncertówka U2, a druga (jeszcze lepiej) to płyta z muzyką Hansa Zimmera (tego co do połowy amerykańskich dramatów wojennych napisał muzyke). Czasem więc nie jest za fajnie.

Poczyniłem też ciekawe obserwacje upodobań narodowościowych do poszczególnego rodzaju asortymentu. Zatem:

Ulubionym gadżetem Hiszpanów i Włochów są wszystkie najgłupsze ceramiczne wyroby. Przede wszystkim chodzi tu o bukłak na płyny zamykany na korek, co wygląda jak z namiotu Batu Chana. Popularny jest też gliniany róg a la impreza u Dionizosa, no i kielich zwany popularnie świętym Graalem. Wszystki te produkty mają oczywiście napis Wrocław i dumnie reprezentują nasze miasto.Już mogę sobie wyobrazić co mówi osoba, która zostanie obdarowana tym ścierwem. „Antonio, dziękuję ci za ten bukłak. O takim marzyłem”. Aaaa no i zapomniałbym o popielniczkach. Włosi jako jedyny naród kupują popielniczki.

Jeśli chodzi o Japończyków to wykupią każdą ilość dzwoneczków. We wszystkich rozmiarach i za każdą cenę.

Ryscy to prawdziwa szarańcza. Wszystko wezmą z powrotem do Wołgogradu. Jednakże żaden normalny ruski nie przejdzie obojętnie obok małej figurki żabki siedzącej na szkiełku, trzymającej w łapkach monetę z jednym groszem na nominale. Oni po prostu muszą mieć tę żabkę! Ide robic polski schab z polska cebula.

sobota, 29 maja 2010

Się nie uczyć!

Dużo się wydarzyło, ale oczywiście Gutek zaniedbuje bloga i nic nie pisze. Mam nadzieję, że nadrobi, bo mi się nie chce pisać o przeszłości zatęchłej, której już nikt nie pamięta, nawet ja. Tym bardziej, że była powódź, której wszyscy mają dość. Mam tylko nadzieję, że Gutek wrzuci swój reporterski materiał z Kozanowa, bo to bardzo ciekawe. Niesłychane wręcz. Przyznaję się bez bicia: zjeździliśmy cały Wrocław na rowerach oglądając sobie wyżej wymienioną powódź, ale to Gutek był prawdziwym, wysokiej klasy gapiem dokumentującym akcję workową aparatem z komórki. Trochę siara, jednak nie od dziś wiadomo, że mojemu chłopakowi brakuje ogłady. Przynajmniej było śmiesznie. Ale to on sam wda się w szczegóły.

Tymczasem.....

Dylematy, dylematy, dylematy. Bardzo mi się nie chce siedzieć nad książkami i ubolewam nad tym, że muszę. "Jeszcze tylko miesiąc i będą wakacje" pocieszam się. Presja, żeby wyjść z domu jest jednak ciężka i ponad moje siły. Zatem..... napiszę jeszcze 2 strony pracy i spadam popić sobie wina i poleniuchować. Kto ma czas, albo go nie ma (tak jak ja) ale poddaje się w obliczu słońca wyglądającego nieśmiało za chmury.... Gunther und Hilde zapraszają na otwarcie knajpy nad rzeką, gdzie są leżaki i posypali piaskiem żeby była plaża. Przez cały dzień muzyka i reggae (co zrobić... włożę sobie ser w uszy, tak jak niemieccy żołnierze z allo allo w takich sytuacjach), grill, browar kiełbaski i smalec od mamy Kornackiej. O 22.00 wyprodukowane przez Chińską Republikę Ludową pofruną do nieba lampiony. Na to czekam najbardziej :))) wczoraj puściliśmy ze wzgórza jeden testowy i wygląda to na prawdę przaśnie. Żyrafy w zoo połamią sobie szyje jak to zobaczą.



A atmosfera, wyobrażam sobie, będzie taka:



Gutek niczym David Hasselhoff. W czerwonych gatkach z "pamelką" pod pachą. Będzie ratował w tych co nieopatrznie wpadną do rzeki. W zwolnionym tempie - jak w intro serialu.
Pięknie.

wtorek, 11 maja 2010

Stary dobry brudny Wrocław

Pancernik znowu się leni i wrzuca z jutjuba, ale za to na prawdę fajne. Znalezione wczoraj. Kozak strona breslau1930 . I są tam same rarytasy. Sporo rzetelnie opracowanej historii. Poniżej w skrócie seria zdjęć z industrialnego Wrocławia.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Piesoo w Livignoo

Pogubiła buty, pogubiła skarpetki, rękawiczki i to dopiero początek. Mózg dopiero zgubi, ale o tym za chwilę. Godz. 23:00 spod hotelu Wrocław wyrusza ekypa Snow Naciąg w mega autokarze marki Tottem. Na czoło korowodu wysłano Destiny's Child w Fabilusie: Beyonce (Hilde Pancernik of course), Kelly Rowland (Ola Piesioo) oraz Michell (Michell can you handle this Miśka). Tercet już na granicy polsko-czeskiej zyskał przewagę czasową 1,5 godziny nad Tottemem, między innymi dzięki Halskiemu, który let's say zapoczątkował początek plagi rota wirusowej. Od tej pory grypa pożygowo-durchwalowa będzie z nami wszędzie. Jak można się domyślić, tak na prawdę zaczęło się wszystko od sławnego z luźnego odbytu kota Bereta, to jednak oczywiste więc się nie rozpisuję. Kolejnych porcji opóźnienia dorobił się Tottem poprzez MOLe (Masters of Logistics - kierowcy co się gubili z gpsem i mapą na kolanach na drodze bez ausfahrtów). Ale to nic, po 25 godzinach w końcu dojechali szczęśliwie do Livigno. Na szczęście sklepy były jeszcze otwarte i można było się napić. Alkoholu oczywiście. No i zaczęło się.

Pierwszy poranek jak i każdy kolejny był bardzo ciężki. Nogi raz z kamienia, raz z waty (wata nie oznacza, że lżej). Powoli zaczęła dopadać mnie martwica mózgu, z każdym dniem bardziej. Na stok jakoś wszyscy docierali, zwykle w wielkich bólach. No może prawie wszyscy, prawie zawsze. Pomagała pogoda, najlepsza na świecie i super wypas warunki więc po chwili bólom cierpieniom mówiło się nara. Co ciekawe, poziom prowadzonych dialogów był gorszy przed południem niż po wypiciu flaszki whiskey na głowę, a to wiele mówi. Co do ilości litrów % wypitych na tym wyjeździe - chciałabym żeby ktoś to kiedyś podliczył. Myślę, że zaskoczyłabym samą siebie. Tak czy owak przodował w tym względzie na pewno Sewcio Lenor Cocolino. Nie do pobicia. Belive me. He's BIG!
Durnych pomysłów i sytuacji nie brakowało. Wymienię niektóre: Np. Bucz, który zrobił whop whop z 4 metrowych schodów i zrobił sobie kuku z barkiem dnia drugiego, oznaczało to jedynie koniec zabawy na desce do końca wyjazdu. Dzięki temu jednak Aga z wypadającym dyskiem miała towarzystwo. Wyrzucili nas też ze ski busa za śpiewanie głupich piosenek. Apres ski było super! Piwko z podbitym okiem. Anna i ja: picie wódy z gwinta i zapijanie jej wodą z wodopoju dla kozy, bo "na trzeźwo to nie sztuka". Łażenie po Livigno w piżamie o 4 rano, wężykiem (Tequila day), nie wiem po co, picie whiskey na dachu, ale za to bezpiecznie, bo w kasku. Picie rumu 80% i popijanie wodą z kranu. Przyznaję się do współudziału w dokonaniu niezamierzonego demydżu na gramofonie Kuby Sześciana. Do tej pory mi głupio. A no i najlepszy dzień w życiu posła Didoocha. Zapierdzielanie po Livigno samochodem z pijanymi włochami najszybciej jak się da. I Halski co na wszystkim siada. I Fuoix jest super! I dużo innych głupich śmiesznych rzeczy. Zdecydowanie czuję się uboższa o spore zasoby umysłowe. Nie wiem jak Ola może teraz borować zęby. Nie wiem co robi Ziemniak od czerstwych dowcipów, ale też bym mu nie ufała.

Długo by wymieniać. Na szczęście poza Buczem nikt nie nabawił się żadnych poważnych kontuzji. Po tym wyjeździe ja co najwyżej nabawiłam się wstrętu do coli. Mam nadzieję, że nikt nie każe mi jej pić w najbliższym czasie bo się pożygam.


Wielka piątka dla Szefika i Domino za organizację całej zabawy i ogarnięcie tej brygady krnąbrnych, nieznośnych dzieci.
Zaraz dostane pojazd, że post za krótki. Z martwicą mózgu nie da rady żeby był dłuższy, a Em sorry. W każdym razie było super super super fajnie, kto nie był ten trąba i niech się zrehabilituje za rok.


Ps. Ziemnak czekam na komcia. Pozdro!